czwartek, 27 listopada 2014

Zasypana droga do serca

Kardynał Joseph Ratzinger napisał kiedyś takie słowa:

"Do właściwej ludzkiej odpowiedzi na objawienie się Boga, na Jego otwarcie się ku relacji z nami należy wyraz muzyczny. Samo mówienie, samo milczenie, sam czyn nie wystarczają. Ów całościowy sposób wyrażania przez człowieka radości czy smutku, aprobaty czy skargi, jaki dokonuje się w śpiewie, jest konieczny jako odpowiedź Bogu, który zwraca się do nas właśnie w całości naszego istnienia. (...) w pieśni pochwalnej stworzona zostaje możliwość objawienia się Jezusa, kiedy bowiem przez śpiew psalmów wylana zostaje skrucha, powstaje w nas droga do serca, u której kresu dochodzi się do Jezusa. Jest to najwyższa posługa muzyki (...): odsłania zasypaną drogę do serca, do centrum naszego istnienia, tam, gdzie styka się ono z istnieniem Stwórcy i Zbawiciela, gdziekolwiek to się udaje, muzyka staje się drogą prowadzącą do Jezusa; drogą, na której Bóg ukazuje swoje zbawienie."
Nowa pieśń dla Pana, Znak, Kraków 2005, s. 159, 174

(Lekturę książki zawdzięczam o. Rastislavovi Dluhemu CSsR, naszemu serdecznemu przyjacielowi ze Słowacji, który zwrócił na nią naszą uwagę podczas spotkania i długich rozmów, jakie prowadziliśmy w Bratysławie kilka lat temu.)

Muzyka przemawia do mnie niesłychanie mocno. Pozwala niemal natychmiast wejść w modlitwę. Wiele z początków mojego nawrócenia zawdzięczam właśnie muzyce, szczególnie Johna Michaela Talbota, którego kasety, zdobyte jakimś cudem, podsunął mi mój mąż, wówczas jeszcze narzeczony. Pamiętam, jak jechałam na zajęcia autobusem ze słuchawkami od walkmana w uszach i łzami w oczach. Ile słów modlitwy zapadło dzięki muzyce do mojego serca...Nieraz budziłam się potem w nocy do naszych małych królewien, a w mojej głowie brzmiała jeszcze muzyka, którą modliłam się poprzedniego dnia.

Bo jeśli muzyka traktowana jest poważnie, jako niesłychanie cenny dar umożliwiający nam dotarcie do owego "centrum naszego istnienia, tam, gdzie styka się ono z istnieniem Stwórcy i Zbawiciela", osiąga pełnię swojego potencjału, spełnia swoją najważniejszą rolę - otwiera nas na wymiar transcendencji, na rzeczywistość większą od nas samych, na przestrzeń Ducha.

W Kumran wiele mówimy o muzyce w służbie modlitwy i uwielbienia. Nie ma tu miejsca na to, żeby przytoczyć całe nasze nauczanie na ten temat, wypracowane przez lata przede wszystkim w odniesieniu do Pisma Świętego, ale także mądrych książek, takich jak ta cytowana powyżej, i naszego własnego doświadczenia.

Nie chodzi też tylko o to, żeby zrozumieć, jak działa fenomen muzyki - czemu tak porusza nasze emocje, dotyka serca, wyciska łzy z oczu... - ale też, by zaprząc ją do modlitwy. To dlatego muzykujemy sami, choć zupełnie amatorsko, posyłamy dzieci do szkoły muzycznej, próbujemy sami tworzyć.

A przede wszystkim modlimy się muzyką. Wierzę, że ona właśnie po to została nam dana.



Zdjęcia: Sławek

środa, 19 listopada 2014

Ludzką ręką uczynione

Uwielbiam rzeczy stworzone ludzką ręką. Są na miarę człowieka, na moją miarę. Choć mogłyby zostać wykonane przez maszyny, wysiłek, czas i praca włożony w ich wykonanie sprawiają, że stają się bliskie sercu, pomimo, a właściwie raczej dzięki swoim niedoskonałościom.

Dlatego otaczam się takimi rzeczami, szukam ich, próbuję tworzyć je sama. Podobnie nasze dziewczynki. I myślę sobie, że to dążenie do stworzenia czegoś niepowtarzalnego wiele mówi o nas jako o ludziach. Pragnienie tworzenia jest w nas wpisane, bo nosimy w sobie odblask chwały Stwórcy - przecież wpisał w nas swój obraz. Z całego stworzenia tylko człowiek próbuje tworzyć. Zwierzęta działają na zasadzie instynktu, są poniekąd "zaprogramowane". My mamy wolną wolę - a ileż radości jest w wykorzystywaniu jej dla tworzenia rzeczy nowych!

I ile miłości można wyrazić w ten sposób. Pamiętam, jak dostałam kiedyś na urodziny od mojej przyjaciółki pięknie ozdobiony słoik suszonych jabłek i drugi z duszonych, które sama zrobiła. Byłam wtedy w ciąży i pochłonęłam je prawie natychmiast. Ten prezent mocno mnie dotknął i zapadł mi w pamięć - był w nim jej czas, jej serce, ona sama.

Dlatego ja też wycinam, szyję, maluję i wyszywam dla moich bliskich. Chcę, żeby wiedzieli, że są warci mojego czasu i wysiłku, że te rzeczy zrobiłam specjalnie dla nich.

To będzie kiedyś obrazek Cezanne'a


Pasją do wyszywania zaraziła mnie przyjaciółka. A to prezent od niej dla Agnieszki z okazji chrztu. Od razu widać perfekcję wykonania:


Czasem zamawiam też piękne przedmioty na prezenty dla dzieci. To literki uszyte na zamówienie dla Karolinki:

Poduchy wykonane dla nas w zaprzyjaźnionej Cafe Guzik:


Słonik wyszperany w używanych rzeczach i królisie uszyte na zamówienie dla Agniesi:


I na koniec czotki, których używam jako różańca, wykonane przez Siostry Jerozolimki:


Jesteśmy unikalni, niepowtarzalni i kochani ze wszystkimi naszymi niedoskonałościami. I choć to, co wychodzi spod naszych rąk także bywa niedoskonałe (no chyba, że robi to moja przyjaciółka), przynosi więcej radości, niż przedmioty precyzyjnie wykonane maszynowo... w setkach albo tysiącach egzemplarzy.

Piękno nie zasadza się na doskonałości. Dlatego cieszę się po prostu sercem włożonym w każdą z tych rzeczy, doceniam wysiłek ich twórców. I sama podejmuję kolejne próby. Bo jeśli coś mi się nie uda, to przecież nie znaczy, że jest bezwartościowe. Może być lekcją pokory, cierpliwości, a nawet próbą charakteru.

A jak znów się nie uda? Cóż, póki życia, póty nadziei...




piątek, 14 listopada 2014

Przyjaźń w czasach wojny

Żyjemy w stanie wojny. Lepiej to sobie uświadomić, bo inaczej okaże się, że stoimy bezbronni na polu walki i nie rozumiemy, skąd padają ciosy. Wokół nas nieustannie toczy się walka, zażarta, na śmierć i życie. A my stoimy w samym jej centrum. Nie zrozumiemy rzeczywistości wokół nas, jeśli nie zdamy sobie sprawy z tego, że dzieje się więcej, niż tylko to, co dostrzegają nasze zmysły. Rzeczywistość jest dużo głębsza.

Toczy się walka o nasze serca. O to, w co uwierzymy i za czym pójdziemy - za prawdą czy kłamstwem, które podsuwa nam nieprzyjaciel.  To także walka o nasz umysł. Czy poddamy się, opuszczając bezradnie ręce, przekonani, że ta walka nie jest do wygrania. Czy damy się przeciągnąć do obozu  wroga. Czy pójdziemy z nim na współpracę i damy się wykorzystywać jako narzędzie w jego rękach.

Czy też staniemy po stronie światła.

Przyjaźń w czasach wojny to cenny skarb. Trzeba o niego walczyć, strzec go i bronić. Nie pozwolić zepchnąć go na dalszy plan. Nie poddawać się, nie rezygnować. Przyjaciel może nas ocalić, wyciągnąć spod ostrzału wroga, nawet gdy sam został trafiony. Dodać odwagi, zmienić nasze patrzenie, pokazać inną, głębszą perspektywę. A czasem wyżej ustawić poprzeczkę.

Tak, jak moja przyjaciółka.

Przypomina mi się historia Dawida i Jonatana (1 Sm 20) i obietnica, jaką sobie złożyli: "Oto Pan między mną a tobą na wieki". To jest prawdziwa przestrzeń przyjaźni, jej najgłębszy wymiar.

Trudno iść za Panem w pojedynkę. Czasem w ogóle nie wiemy, jak. Tyle rzeczy nas rozprasza, zniechęca, odbiera nam siły i nadzieję, wysysa z nas życie. Przecież jest wojna.
Dlatego potrzebujemy przyjaciół - razem trudniej nas złamać. Razem możemy stworzyć inną przestrzeń i nie pozwolić, by wróg zniszczył to, co jest między nami.

Bo to my stoimy po stronie Zwycięzcy. Przyjaźń jest częścią Jego królestwa, królestwa światłości.
Królestwa, które nie jest z tego świata, które kieruje się inną logiką. W którym można ocalić wszystko, co jest w człowieku dobre, piękne, szlachetne, czyste. Jak przyjaźń.

Martuś, dziękuję Ci, że jesteś.





niedziela, 9 listopada 2014

Na wschód od Edenu

Przy wczorajszym sobotnim sprzątaniu zastanawiałam się, kolejny zresztą raz, co właściwie sprawia, że człowiek decyduje się poświęcić kilka godzin na robienie porządków. Właściwie nie ma to sensu, bo przecież z góry wiadomo, że to Syzyfowa praca - za parę dni efektów naszej pracy i tak już nie będzie widać i trzeba będzie od nowa rozpocząć walkę z wszechogarniającą entropią... A jednak grabimy liście opadłe z drzew, układamy buty (a przy sześciu osobach jest ich naprawdę sporo!) w równe rządki, prasujemy dziesiątki koszulek, żeby ułożyć je na półkach, układamy sztućce w przegródkach (w tym mistrzynią jest moja przyjaciółka), zwijamy rozrzucone koce i ustawiamy książki...


Skąd w nas to, poniekąd nieracjonalne, dążenie do porządku?

I tak sobie myślę, że to wszystko dlatego, że, jak pisał Steinbeck, mieszkamy na wschód od Edenu. Gdzieś głęboko nosimy w sobie pamięć pierwotnej harmonii, porządku świata zaplanowanego przez Stwórcę, jego piękna i pokoju, jaki panował wtedy w sercu człowieka. I dążymy do tego, żeby przywrócić ten porządek, odtworzyć stan Edenu, za którym tęsknimy.

Patrząc od tej strony, nawet zwykłe układanie puzzli wpisuje się w ten obraz. No bo czy to nie jest także próba przeciwstawienia się entropii, stworzenia uporządkowanej całości z porozrzucanych bezładnie kawałków rzeczywistości?

A czy muzyka, której piękno wynika właśnie ze ściśle określonej harmonii dźwięków, albo redundancja piękna stworzonego świata, które przecież nie ma samo w sobie żadnej funkcji, nie jest do niczego potrzebne, a jednak świat jest go pełen - wystarczy popatrzyć na zachód słońca, upierzenie ptaków, czy kolory kwiatów, a przykładów można byłoby mnożyć bez końca - czy to wszystko nie jest potwierdzeniem tego, że świat wciąż nosi w sobie ślady pierwotnej harmonii, stworzonej dla nas, z miłości, aby cieszyła nasze serca? Jak prezenty, które Ojciec daje swoim dzieciom - zobacz, ten wschód słońca, te gwiazdy, ptaki, kwiaty... to wszystko dla ciebie. Popatrz, podoba ci się?

Tęsknimy za tym światem, za bezpieczeństwem Edenu, w którym wszystko było na swoim miejscu - bo On był na pierwszym miejscu. Mamy w sobie zakodowany obraz tego miejsca, z którego wyszliśmy i do którego dążymy. I to nasze sobotnie sprzątanie jest po części próbą przywrócenia tego pierwotnego porządku i ładu, w którym odpoczywamy. Próbą odnalezienia domu.

Bo przecież nasza ojczyzna jest w niebie (Flp 3, 20).





niedziela, 2 listopada 2014

Non omnis moriar

Po powrocie z cmentarza poprosiliśmy dziś rodziców o wyciągnięcie starych zdjęć - z ich dzieciństwa i tych jeszcze wcześniejszych. Oglądając je już nie pierwszy raz, wspominaliśmy historie, które się z nimi wiążą - prababci Zosi, która będąc w drugiej ciąży straciła męża w kampanii wrześniowej i bohatersko przetrwała okupację z dwiema maleńkimi córkami...


Cioci Hani, która cudem uniknęła śmierci w tracie łapanki na ulicach Warszawy, potem uczyła Roberta gry na pianinie, a do dziś w naszej rodzinie wspominana jest jako "ciocia od lukru"...


Dziadka Romualda i babci Eugenii, którzy wychowali ósemkę dzieci, prowadząc dom otwarty dla wszystkich, w którym nigdy nie zabrakło zupy dla niespodziewanych gości...


A jutro jedziemy odwiedzić kolejne groby i będziemy wspominać kolejnych dziadków, babcie i ciocie, którzy odeszli przed nami. Bo przecież to im właśnie zawdzięczamy po części to, że jesteśmy.

To dlatego w naszym salonie stoją zdjęcia naszych rodziców i dziadków. W jakiś sposób są cząstką nas samych. Ich istnienie zmieniło bieg historii, bez nich nie byłoby ani nas, ani naszych dzieci, ani tych, którzy przyjdą po nas.


Nie poprzedziła nas pustka, ale pulsujące życie. A kiedy patrzymy dzisiaj na ich dzieci - a naszych rodziców - którzy wspominają ich drżącym ze wzruszenia głosem i z wilgotnymi oczami, kiedy wstrzymujemy oddech, kolejny raz bojąc się o życie trzech sióstr zatrzymanych w czasie okupacji przez niemiecki patrol, choć wiemy, że wszystkie przeżyją, bo żandarmi przeszukali akurat te dwie, które nie niosły bibuły... nie sposób nie wspomnieć Horacego i jego "Non omnis moriar".

Nie wszystek umrę. W jakiś sposób ich życie stało się cząstką naszego. Teraz my przejęliśmy pałeczkę i biegniemy w sztafecie, a po nas ruszą do biegu kolejne pokolenia. Przypominają mi się słowa św. Pawła: "W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem" (2 Tm 4, 7). Musimy mieć pewność, że biegniemy w dobrych zawodach. I mieć nadzieję, że ukończymy bieg, staniemy kiedyś na mecie, żeby odebrać wieniec zwycięzcy.

Dlatego dziś zatrzymujemy się na chwilę, żeby spojrzeć na to życie, które z każdą chwilą przybliża nas do śmierci. Obyśmy przeżyli je tak, żeby nasze dzieci miały co opowiadać swoim wnukom. Obyśmy go nie przeczekali, ale żyli mocno, świadomie, pamiętając, że jesteśmy tu po coś, że nasze życie ma coś zmienić. Że jesteśmy częścią historii większej, niż my sami.

"Zatrzymaj się, to przemijanie ma sens." (Jan Paweł II, Tryptyk Rzymski)