środa, 28 stycznia 2015

Kręgi

Kiedy wczoraj po całym dniu jazdy na nartach pomimo padającego nieustannie śniegu i mgły, która ograniczała widoczność niemal do zera, zjeżdżaliśmy już na sam dół, trafiłam nagle w niewidoczną zaspę, co oczywiście skończyło się wdzięcznym pacnięciem w puchową pierzynkę okrywającą góry i wypięciem się jednej narty. W pierwszej chwili zawirowało mi w oczach, w drugiej stwierdziłam, że właściwie chyba sobie jeszcze chwilę poleżę, korzystając z chwili zasłużonego odpoczynku - by zaraz potem oprzytomnieć i zerwać się na tak zwane równe nogi, żeby właściwie ocenić sytuację. W zaistniałych okolicznościach ocena sytuacji ograniczyła się właściwie do odnalezienia kierunków góra-dół i uświadomienia sobie, że trzeba będzie wspinać się teraz po stromym stoku w górę po wypiętą z wiązań nartę... I w tym momencie z mgły i śnieżycy wyłoniła się postać nieznajomego narciarza, który błyskawicznie podniósł nartę i zjechał z nią do mnie, by upewniwszy się, że nadal jestem w jednym kawałki i ruszam wszystkimi kończynami, przytrzymać mi ową zgubę, by pomóc we wpięciu buta w wiązanie. Bez jego pomocy pewnie biedziłabym się z tym wpinaniem dłuższą chwilę, bo stok akurat był tu stromy i miejscami oblodzony. Tym sposobem zaciągnęłam dług wdzięczności wobec zupełnie obcego człowieka, który zatrzymał się w pędzie, by mi pomóc.


Kiedy wieczorem przypomniało mi się to zdarzenie, natychmiast przed oczami stanęło mi kilka innych sytuacji, w których ktoś obcy bezinteresownie pomógł któremuś z naszych dzieci - zapiąć albo wypiąć narty, podnieść zgubiony na stoku kijek, wsunąć narty we właściwy uchwyt na drzwiach wagonika kolejki, poczęstować jakimś smakołykiem... I tak się wewnętrznie ucieszyłam tym, że wciąż jest w nas. ludziach, przestrzeń wolności od wyrachowania i materializmu współczesnego świata, która pozwala nam nie oglądać się na zyski i korzyści, ale zwyczajnie zrobić coś dobrego dla drugiego, nawet całkiem obcego człowieka. I zrobić to z prawdziwą radością, przyjemnością wręcz, żeby nie powiedzieć skwapliwością! Każda z tych osób jakby tylko czekała na okazję, by w czymś pomóc, coś przytrzymać, po coś się schylić, podać rękę albo ramię. Drobiazgi, ale jednak.

Przypomniała mi się scena z filmu Pocahontas, gdy Babcia Wierzba pokazuje dwojgu młodym ludziom tajemnicę kręgów na wodzie - wystarczy tylko dotknąć nieruchomej powierzchni jeziora albo wrzucić mały kamyk, by powstały kręgi, najpierw małe, a potem rozchodzące się coraz dalej i dalej. Dobro, choćby najmniejsze, jakiego doświadczymy sami albo jakie podarujemy komuś innemu, nie tylko wypełni radością nasze serce, ale też będzie zataczać coraz szersze kręgi. A jeśli teoria efektu motyla jest prawdziwa, być może nasze maleńkie dobro dotrze w końcu na drugą półkulę, albo i okrąży świat, napełniając po drodze radością serca wielu różnych ludzi.


Wierzę mocno, że świat jest dobry, że ludzie są dobrzy. Dużo zniszczyliśmy, i w sobie samych i wokół nas, ale wciąż jest w świecie i w nas ślad tego dobra, który zamierzył Stwórca. I wciąż jest nadzieja, że dobro jednak przetrwa do końca, że mimo tego, co widzimy w wiadomościach i o czym czytamy w gazetach, mimo podłości, do jakiej jesteśmy zdolni i tego, jak nisko potrafimy upaść - nasze serca będą zawsze tęsknić do tego dobra, jakie zostało w nich złożone na początku.

Trzeba tylko zawalczyć o to, byśmy my sami i nasze dzieci mieli zawsze w sobie tę wewnętrzną przestrzeń wolności i nie pozwolić niczemu i nikomu zgasić w sobie wiary w to, że dobro jest prawdziwą naturą człowieka i świata. Tak, jak to było na początku.

A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre.
(Rdz 1, 31)






czwartek, 22 stycznia 2015

Agnieszka

Obchodziliśmy wczoraj imieniny naszej najmłodszej królewny - wspomnienie św. Agnieszki Rzymianki. Kiedy zastanawialiśmy się nad tym, którą świętą Agnieszkę prosić o wstawiennictwo za naszą królewnę, najbardziej pociągnęła mnie historia tej młodziutkiej chrześcijanki, która zakochała się w Jezusie i oddała Mu swoje serce, by na końcu zapłacić za to życiem. Trochę podobnie do Tego, którego tak ukochała - On też przypłacił życiem miłość do nas...

Zdumiewa mnie dojrzałość duchowa tak młodej dziewczyny - według badania czaszki miała około 12 lat, kiedy w 304 lub 305 roku zdecydowała się na męczeńską śmierć ze względu na swoją miłość do Jezusa. Nie chciała poślubić żadnego z adoratorów, wreszcie więc ojciec jednego z nich rozgniewał się, a że był na nieszczęście prefektem, oskarżył ją o chrześcijaństwo i skazał na śmierć. Ponieważ według prawa rzymskiego nie wolno było zabijać dziewic, zaprowadzono ją do domu publicznego, jednak nikt nie miał tyle śmiałości, by odebrać jej dziewictwo. Wobec tego próbowano ją spalić na stosie (jak doszło do wyroku śmierci, choć nadal pozostała dziewicą, nie wiadomo, pewnie przeważył zarzut chrześcijaństwa), ale ponieważ drewno nie chciało się palić, dowódca plutonu egzekucyjnego zabił ją w końcu ciosem miecza w gardło.

Dziś ta opowieść brzmi jak legenda, bo w naszym świecie dziewictwo nie ma żadnej wartości, nie mówiąc już o miłości do Jezusa. Dziś nie zabija się dziewic, tylko dzieci, które się "niechcący" poczęły w trakcie utraty dziewictwa... A ja chcę pokazać naszym dziewczynkom (z których dwie to już nastoletnie panny) inną perspektywę, inny wymiar rzeczywistości - także na tym poziomie. Chcę, żeby poznały świat alternatywny do tego, który kreuje kultura śmierci i rozwiązłości wokół nas. Kiedyś będą musiały wybrać - czy bardziej pociąga je ten świat, który pokazaliśmy im my, czy ten, który widzą wokół. Decyzja będzie należała do nich, ale jeśli nie pokażemy im, że można żyć inaczej, że istnieje świat wartości, że byli ludzie, którzy za swoją wiarę oddawali życie, że rzeczywistość ma głębszy wymiar i wokół nas dzieje się o wiele więcej, niż widzą nasze oczy - tak naprawdę pozbawimy je możliwości wyboru, bo będą znały tylko ten powierzchowny, pusty, chory i zagubiony świat, który widzą w mediach.



Myślę o tym wszystkim już teraz, choć nasza mała Agnieszka ma dopiero półtora roku. Nigdy nie jest za wcześnie, by wprowadzić nasze dzieci na drogę świętości - na tyle, na ile potrafimy, reszta jest łaską. 

I nie ma nic ważniejszego.

Chcę stworzyć naszym dzieciom świat, w którym będą mogły być po prostu sobą, w którym ich tożsamość nie będzie sztucznie modyfikowana według aktualnie modnych ideologii, w którym będą mogły być dziećmi tak długo, jak trwa ten etap ich fizycznego, psychicznego i duchowego rozwoju. Nie pozwolę skraść im dzieciństwa i tej niewinności, która jest w nie wpisana.



Dlatego od samego początku uważnie wybieramy zabawki, którymi bawią się nasze dzieci, książki, które im podsuwamy, muzykę, której słuchamy razem. Chcemy kształtować ich wrażliwość na piękno, podsycać zapał w poznawaniu świata, stworzyć bezpieczne miejsce rozwoju i wzrostu. Dać im czas na dojrzewanie, zapewniając wsparcie, jak długo tego potrzebują - ale nie odbierając im samodzielności. Pozwolić im przekonać się, jak smakuje sukces osiągnięty własnymi siłami, albo poznać smak klęski, bo to także jest potrzebne dla kształtowania charakteru.

I wiem, że w tej walce o nasze dzieci nie jesteśmy sami - mamy za sobą całe królestwo światłości, a w nim świętą Agnieszkę. Liczę także na jej pomoc.






sobota, 17 stycznia 2015

Budowanie

Posiadanie dzieci to bardzo dobre ćwiczenie duchowe. Zgodnie z zasadą, którą zauważył już J. Ch. Andersen - dziecko zawsze pierwsze nam powie, że król jest nagi. Dzieci mają szczególnie wyostrzony ten szósty zmysł, który pozwala im szybko odróżnić prawdę i autentyczność od fałszu i udawania. Widzą znacznie więcej, niż nam się wydaje, a nasze słowa, gesty i zachowania odbijają się w nich jak w lustrze. W naszym przypadku w czterech lustrach...

Czasem warto uważnie się w nich przejrzeć.

Pamiętam, jak kiedyś postanowiliśmy sprawić dzieciom wspaniałe wakacje. Byliśmy wtedy i nad morzem, i w górach, i w Polsce, i za granicą. Mnóstwo wrażeń, wspomnień, ciekawych miejsc, ludzi, nawet pogoda nam sprzyjała - co nad polskim morzem nie jest wcale takie oczywiste... Jednym słowem, wakacje naprawdę udane, pokazaliśmy dzieciom kawałek świata, więc zadowoleni wróciliśmy do domu. Po rozpoczęciu roku szkolnego pani poprosiła, żeby każde dziecko opisało jeden dzień wakacji, który najbardziej zapadł mu w pamięć, ten, który był najlepszy. Z ciekawością zerknęłam więc do zeszytu Marty... by ku swojemu zdumieniu przeczytać, że spośród tych wszystkich wyjazdów, zwiedzanych miejsc i zagranicznych podróży - najbardziej podobał jej się wieczór uwielbienia podczas rekolekcji, kiedy mogła modlić się i grać razem z nami.

To był jeden z tych pierwszych razów, kiedy uświadomiłam sobie, jak głęboko dzieci odczuwają rzeczywistość. Że nic ich nie obchodzą nasze dorosłe priorytety i hierarchie ważności, a kiedy nie mają one sensu, potrafią zburzyć je jednym słowem. Że to, co nam się wydaje takie atrakcyjne - bo przecież cały świat za tym pędzi, twierdząc, że to właśnie jest szczęście - dla nich bywa bezwartościowe. I słusznie, bo ich serca wybierają to, co jest prawdziwe, co pozwala doświadczyć najgłębszej rzeczywistości, co dotyka najmocniej.

I tak sobie myślę, że trzeba nam naprawdę żyć z szeroko otwartymi oczami i sercem. Każdy dzień się liczy, bo to z pojedynczych dni budujemy nasze życie. Jak kawałki układanki, które dodajemy jeden do drugiego - każde dobre słowo, wspólna modlitwa, każda chwila, gdy dzieci widzą nas, jak rozmawiamy sam na sam z Bogiem, każda mądra książka czy film, które są okazją do głębokich rozmów - mogą się kiedyś ułożyć w piękną, harmonijną, dobrze zaprojektowaną całość w sercach naszych dzieci.


Budujemy teraz z Basią, naszą drugą z kolei królewną, model cerkwi w Petersburgu. Będzie piękny! Ale to dopiero początek, przed nami jeszcze dużo pracy, więc trzeba dobrze rozłożyć siły. Nie porywać się na postawienie całej budowli w jeden dzień, za jednym razem. Dać sobie czas na doszlifowanie wszystkich powierzchni, dokładne połączenie najmniejszych kawałków.

Czasem te najmniejsze rzeczy mają największe znaczenie - bo w nich kryje się prawda o tym, do czego tak naprawdę dążymy, na czym nam zależy, w co inwestujemy czas i siły.

Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje. 
(Mt 6, 21).

To właśnie codzienność, te najmniejsze elementy układanki, pokazują, gdzie jest nasze serce. I myślę sobie, że w wychowaniu naszych dzieci nie chodzi o wielkie, jednorazowe akcje, trochę czasem na pokaz, albo dla nadrobienia zaległości, czy zagłuszenia - skądinąd bywa, że słusznych - wyrzutów rodzicielskiego sumienia... Dla nich liczy się przede wszystkim ten dzień, który jest teraz, to on jest papierkiem lakmusowym naszych słów i deklaracji. To w nim objawia się prawda o nas i odbija się w oczach naszych dzieci jak w lustrze.


I dlatego wierzę mocno, że gdy będziemy na co dzień żyć mądrze, intensywnie, prawdziwie, autentycznie... wszystkie te elementy naszej układanki dopasują się do siebie, każdy znajdzie się kiedyś na swoim miejscu, by wesprzeć całą budowlę, która pnie się do góry. Każdy dzień jest szansą, by doświadczyć tego prawdziwego, najgłębszego wymiaru rzeczywistości - i móc zaprowadzić tam także nasze dzieci.

A one być może kiedyś poprowadzą nas jeszcze dalej.



poniedziałek, 12 stycznia 2015

Symfonia

Myślałam ostatnio o tym, jak wiele zmienia życie każdego z nas. Jak bardzo świat byłby innym miejscem, gdyby nie obecność każdego pojedynczego człowieka. Przyszło mi to na myśl, gdy zdałam sobie sprawę, ile nowej rzeczywistości, nowej wrażliwości, nowej przestrzeni, nowych myśli odkryłam, ile nowego zachwytu doświadczyłam dzięki naszym królewnom. Ile wniosły do naszego życia. Kiedyś ja pokazywałam im świat, uczyłam nazw i dźwięków, trzymałam za rączki, gdy robiły pierwsze kroki, odkrywałam wielkie tajemnice życia i miłości, mówiłam o prawdzie i pięknie. Teraz one zapraszają mnie do swojego świata, tak bogatego wewnętrznie, pełnego drgnień światła i promieni słońca, muzyki i przestrzeni. Czasem czujemy tak samo, dotykają nas te same dźwięki, a czasem ich świat jest dla mnie całkowitym zaskoczeniem, gdy zapraszają mnie do odkrywania czegoś zupełnie nowego.

I nieraz staję w zadziwieniu, patrząc na nie - skąd jest to życie? Bo przecież nie ze mnie... Narodziło się z naszej miłości, ale pochodzi spoza nas. Jest tak potężne, jak potężna jest moc Tego, który dał mu początek. I zachwyca mnie jego bogactwo, jego głębia, która już teraz wymyka się mojemu pojmowaniu - a przecież to dopiero pierwsze kilkanaście lat ich życia. Są tak ogromnym darem!

Każdy z nas ma do odegrania w życiu niepowtarzalną partię - razem tworzymy wielką symfonię i gdyby zabrakło choć jednego z nas, całość byłaby niepełna. Czasem trzeba zawalczyć o to, by tę naszą partię odegrać najpiękniej, jak potrafimy, bo to pozwoli wybrzmieć nutom, które ma do odegrania ktoś inny. Czasem trzeba też umilknąć albo ściszyć głos, by zrobić w tej muzyce miejsce na melodię powierzoną komu innemu, żeby jej nie zagłuszyć. Czasem nasza melodia jest wprowadzeniem do następnej partii - ale bywa i tak, choć nie byliśmy tego świadomi, że nadchodzi moment, gdy to nasz głos staje się zwieńczeniem całości.

I dlatego nie ma sensu ani porównywać swojej partii z tą, którą śpiewa ktoś inny, albo chować się, gdy przychodzi czas na naszą melodię... ani też na siłę starać się wybić głosem ponad innych, gdy to nie to miejsce w partyturze. Trzeba tylko, najprościej jak to możliwe - poznać i przyjąć miejsce, które zostało nam wyznaczone w tej wielkiej symfonii, którą tworzymy razem. A może się okazać, że nasz głos pozwoli się odnaleźć komuś, kto się zagubił, otworzyć mu oczy na to, kim jest i jaka jest jego wartość, dołączyć do śpiewu i wypełnić to miejsce, które jest dla niego przeznaczone.

Nasze życie jest jak pieśń, która nie kończy się, ale przemienia w inną melodię, gdy przejmują ją nasze dzieci. Przez pewien czas nasze głosy brzmią jednocześnie, by potem to one poniosły ją dalej... aż do ich głosów dołączy kolejne pokolenie. I tak dalej, bez końca, aż wszyscy dołączymy nasze głosy do tej najwspanialszej symfonii, która brzmi nieustannie przed tronem Najwyższego.

Te myśli schwytałam dzięki naszej najstarszej królewnie, która podzieliła się ze mną swoim zachwytem nad pięknem odkrytej przez siebie muzyki. Nieraz jej gra na flecie dotykała mnie mocno, aż do łez... A teraz razem słuchamy z zapartym tchem głosu tej małej, dwunastoletniej dziewczynki zza oceanu, która śpiewa o tej wielkiej symfonii życia, jaką tworzymy.

Posłuchajcie:


There are times when you might feel aimless
And can't see the places where you belong
But you will find that there is a purpose
It's been there within you all along
And when you're near it 
you can almost hear it.

It's like a symphony just keep listening
And pretty soon you'll start to figure out your part
Everyone plays a piece and there are melodies
In each one of us,
oh, it's glorious

And you will know how to let it ring out 
as you discover who you are
Others around you will start to wake up
To the sounds that are in their hearts
It's so amazing, 
what we're all creating

It's like a symphony just keep listening
And pretty soon you'll start to figure out your part
Everyone plays a piece and there are melodies
In each one of us,
oh, it's glorious

And as you feel the notes build high
You will see

It's like a symphony just keep listening
And pretty soon you'll start to figure out your part
Everyone plays a piece and there are melodies
In each one of us,
oh, it's glorious


Glorious
by Stephanie Mabey

sobota, 10 stycznia 2015

Inna perspektywa

Pisałam kiedyś o tym, że przyjaciel jest nam czasem dany po to, żeby wyżej postawić poprzeczkę, wyrwać nas z samozadowolenia, pokazać inną perspektywę. Tak właśnie było z moją przyjaciółką, i to nie jeden raz. Jedną z inspiracji, które od niej zaczerpnęłam (dziękuję, Martuś!), jest Adopcja Serca, program pomocy najuboższym dzieciom w Afryce. Początkowo obejmował on dzieci osierocone z powodu wojen plemiennych w Rwandzie, by potem rozszerzyć się na inne afrykańskie kraje. Za kilkanaście euro miesięcznie można dać dziecku nową szansę, zapewniając mu środki na dożywianie i utrzymanie, opiekę medyczną i opłaty szkolne.


Nie chodzi oczywiście o ucieczkę od problemów, z którymi borykają się ludzie bliżej nas, na rzecz bardziej "romantycznej" Afryki. Jedno drugiego nie wyklucza - jest przecież i Szlachetna paczka, i mnóstwo innych mniej lub bardziej oficjalnych inicjatyw niesienia pomocy ludziom wokół nas.

Program Adopcji Serca jest jednak o tyle niezwykły, że pozwala na nawiązanie bezpośredniego kontaktu z konkretnym "adoptowanym" przez nas dzieckiem. Do trójki naszych dzieci - Jeana de Dieu z Rwandy, zwanego przez nas Jasiem od Pana Boga, Heritiera z Konga i Maryain z Kamerunu - możemy pisać listy, a w zamian dostajemy od nich nie tylko odpowiedzi (pisane w suahili i tłumaczone na francuski przez siostry misjonarki, które pracują z nimi na miejscu), ale też rysunki, aktualne zdjęcia i oryginały (!) szkolnych kart ocen - jesteśmy więc traktowani niemal jak prawdziwi rodzice adopcyjni. Najczęściej zajmuje się nimi ktoś z rodziny - dziadek lub babcia, którzy z jednego poletka starają się wyżywić kilkoro, a czasem kilkanaścioro dzieci, porzuconych lub osieroconych w czasie wojny, która zniszczyła całe jedno pokolenie - pokolenie ich rodziców. W porównaniu z ich wysiłkiem nasza "ofiarność" jest śmieszna... ale mimo wszystko ma sens, bo za te kilkanaście euro miesięcznie można dać im szansę na poprawę losu, zdobycie wykształcenia i zawodu, tak, by pomimo tragedii i zła, jakie dotknęło ich w dzieciństwie, mogły stanąć na nogi, pójść dalej, założyć kiedyś własne rodziny, realizować marzenia.


My sami zresztą otrzymujemy dużo więcej - inną perspektywę, która nie pozwala poprzestawać jedynie na tym, co tu i teraz, która budzi święty niepokój, każe uważnie przyglądać się temu, co robimy z czasem, pieniędzmi, zasobami i talentami, jakie zostały nam dane. Przecież Ziemia ma wystarczająco dużo zasobów, by wykarmić wszystkich ludzi. To od nas zależy, co z nimi robimy.


Zdjęcia Jeana de Dieu, Heritiera i Maryain wiszą na ścianie w naszym domu, żeby przypominały nam o codziennej modlitwie za nich, ale także po to, by niepokoić nasze sumienia, kierować nasz wzrok dalej, wyżej. Każą nam się zastanawiać - czy to, czego tak pragnę, za czym podążam, naprawdę ma taką wartość? Czy w ogóle jest mi potrzebne? Czy warto dla tego poświęcać czas i wysiłek? Czy to na pewno najlepszy sposób na zagospodarowanie pieniędzy, które przecież zostały nam tylko powierzone, jak wszystko inne?


Tym dzieciom potrzeba tak niewiele... Kwota, jaką im wysyłamy, pokazuje także, jaka jest realna wartość pieniądza - ile potrzeba, by kupić narzędzia do pracy w polu, przybory do nauki w szkole, zapewnić opiekę lekarza, możliwość przygotowania posiłku. W Europie to śmieszna kwota, tam pozwala zaspokoić bardzo konkretne potrzeby. Bo tam dzieci nie potrzebują do szczęścia tabletów, laptopów i całego mnóstwa innych rzeczy. Im w zupełności wystarczy, że mogą chodzić do szkoły, że mają zeszyty i książki, ubranie i dach nad głową, że nie są głodne, bo mają narzędzia, którymi po szkole mogą uprawiać ziemię. Czy to nie jest mądrzejsze, niż nasza zachłanność i materializm, która do niczego nie prowadzi, a już na pewno nie do szczęścia? Czy taka perspektywa nie sprawia, że są bardziej ludźmi wolnymi, pomimo swego ubóstwa?


Rozmawiamy o tym z naszymi dziećmi. Patrzą na zdjęcia, rysunki, nawet porównują oceny na szkolnych raportach. Mam nadzieję, że zbudzi się w nich pragnienie mądrzejszego życia, hojności, ofiarności, umiejętności rezygnowania z tego, co niepotrzebne, żeby pomóc innym. I samemu zyskać większą przestrzeń wewnętrznej wolności.

Wszystkich zainteresowanych programem odsyłam do strony www.maitri.pl.


Wówczas zapytają sprawiedliwi: 
"Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie? 
Spragnionym i daliśmy Ci pić? 
Kiedy widzieliśmy Cię przybyszem i przyjęliśmy Cię, 
lub nagim i przyodzialiśmy Cię? 
Kiedy widzieliśmy Cię chorym lub w więzieniu 
i przyszliśmy do Ciebie?" 
A Król im odpowie: 
"Zaprawdę, powiadam wam: 
Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, 
Mnieście uczynili". 
(Mt 25, 37-40)






niedziela, 4 stycznia 2015

Moi mili

Wczoraj po wieczornej adoracji po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna nie było u nas tak zwanego after-party, czyli dalszego ciągu przy herbacie. Częściowo przez nagranie, nad którym pracujemy, a które wymaga bardzo dużo czasu - część gości przeniosła się do studia nagrań stworzonego tymczasowo u naszych przyjaciół. Dzięki temu zyskaliśmy co prawda dodatkowy wieczór w gronie rodzinnym, co jest oczywiście nie do przecenienia - mieliśmy wreszcie czas, żeby zobaczyć film, który planowaliśmy obejrzeć razem już od dawna ("Bezcenny dar" - przy okazji polecam, mądry, z morałem, ale nie za słodki, w sam raz na rodzinny wieczór). A jednak brakowało nam tego spotkania, gwaru rozmów i serdecznego śmiechu (nie żeby przy naszej szóstce było w domu cicho, co to, to nie...:-), sterty kurtek i płaszczy, które nie zmieściły się już w szafie, szumu ekspresu do kawy, kuchni pełnej przyjaciół i znajomych, którzy czując się w niej jak u siebie parzą herbatę, wyciągają talerzyki, łyżeczki, kroją ciasto... A potem długich rozmów przy tej herbacie, czasem głębokich, "takich o życiu i śmierci", po których rano robi się jajecznicę... A czasem o zwykłych, codziennych sprawach. Czasem kończących się przed północą, a czasem ciągnących jeszcze długo w noc. Były i takie spotkania, podczas których sam gospodarz zasnął, wyciągnąwszy się wygodnie przy kominku, a przy nim zasypiały nasze młodsze królewny, podczas gdy goście rozmawiali w najlepsze z gospodynią... I nikomu nie chciało się wychodzić.


I tak sobie pomyślałam, że nawet nie zauważyliśmy, jak poszliśmy w ślady dziadków, o których już kiedyś pisałam. Że my także chcemy, by nasz dom był zawsze otwarty dla wszystkich, by nasi goście czuli się w nim jak u siebie. Że bardzo lubimy ich obecność, a nawet same przygotowania do wizyty gości wprowadzają już jakąś świąteczną atmosferę oczekiwania. I sprzątanie idzie szybciej, kiedy wiemy, że mamy dla kogo sprzątać :-) Zauważyliście, że najlepiej i najszybciej się sprząta, kiedy czekamy na gości? To w końcu najlepsza motywacja. No i o ile milej parzy się herbatę, piecze ciasta, torty i pierniczki, gdy jest kogo nimi częstować!


W ogóle wszystko, co robimy, ma więcej sensu, gdy jest dla kogo to robić. Dlatego, moi mili, dziękuję, że zaglądacie tutaj, że mam dla kogo pisać. I zostawcie ślad! Żeby to miejsce stało się bardziej nasze wspólne. Żeby było miejscem spotkania, rozmowy, wymiany myśli i inspiracji. Napiszcie, co Wam się podoba, a co nie, co jest ciekawe, a co wieje nudą. O czym chcielibyście poczytać, a o czym nie warto pisać. Co u Was słychać, co czytacie i oglądacie, jakie macie pomysły. A ja, jeśli pozwolicie, zaglądnę z rewizytą :-)

To co, do usłyszenia!



czwartek, 1 stycznia 2015

Fundament

Nowy Rok powitaliśmy odśpiewując radosny i uroczysty zarazem wczesnochrześcijański hymn Te Deum. Bo przecież wystarczy spojrzeć na ten rok, który minął, żeby uświadomić sobie, jak wiele otrzymaliśmy i za jak wiele możemy być wdzięczni. Za wszystkie chwile radości, ale i te, które napełniały nas smutkiem, za to, co udało nam się osiągnąć i za próby, które skończyły się niepowodzeniem. Za każdy dzień spędzony razem, w zdrowiu i w chorobie, na dobre i na złe. To one tworzą mozaikę naszego życia.

A najbardziej chyba za to, że w przedpokoju stoją cztery pary małych kapci, które oznaczają obecność czterech dziewczynek w naszym domu. Czterech powodów do dumy i radości, czterech źródeł wspomnień, marzeń i oczekiwań.


Prolog Ewangelii wg. św. Jana, który czytaliśmy w ostatnim dniu roku, kończy się słowami: "Z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali łaskę po łasce." I jest to najlepsze podsumowanie tego mijającego roku. A jednocześnie najlepsza perspektywa spojrzenia na ten rok, który właśnie się rozpoczyna. Kiedy wpisywałam dziś daty urodzin i imienin członków naszej rodziny i przyjaciół, a obok nich tyle innych wydarzeń, które mają mieć miejsce w tym roku, pomyślałam o tym, jak wiele mamy dni, na które możemy czekać, jak wiele okazji, by okazywać sobie nawzajem, jak bardzo jesteśmy dla siebie ważni, jak wielkim darem jest dla nas drugi człowiek. Najcenniejszym. A ponieważ przepisywałam te daty ze starego kalendarza, jednocześnie stawały mi przed oczami wszystkie te wydarzenia z minionego roku, które stały się naszym udziałem - tyle spotkań, ważnych rozmów, wspólnych modlitw, wspomnień. Tyle dobra doświadczyliśmy. I tyle dobra możemy znów się spodziewać. Łaski po łasce.



Pierwszy dzień nowego roku. Data może mało znacząca, bo to przecież tylko kolejny okres kalendarzowy, a jednak jest to okazja, by podsumować to, co było, pomyśleć o tym, co dobrego możemy zrobić w nowym roku. Zamknąć kolejny etap budowania naszego życia - i budować dalej. Na tym samym fundamencie, bo przecież na obrączkach mamy wygrawerowany adres fragmentu z 1 Listu do Koryntian: 

"Fundamentu bowiem nikt nie może położyć innego, jak ten, który jest położony, 
a którym jest Jezus Chrystus" (3, 11).

I nadal mieć nadzieję, że uda nam się zbudować coś wartościowego.