wtorek, 24 lutego 2015

Randka w kolorze pomarańczy

W ramach wielkopostnych uczynków miłosierdzia wobec ciała i duszy, w niedzielę wieczorem wyrwaliśmy się tylko we dwoje na krótką chwilkę wytchnienia przy naszej ulubionej herbacie z imbirem i pomarańczą i cieście czekoladowym z nutką chilli. Stwierdziliśmy bowiem, że najłatwiej zaniedbać tych, którzy są najbliżej... A takie przerwy w codzienności, choćby trwały tylko godzinkę, są przecież niezbędne dla zachowania przytomności umysłu i hartu ducha rodziców czwórki mniej lub bardziej dorastających panien.

Przede wszystkim jednak chodziło nam oczywiście o nas samych, o naszą relację, o powrót do czasów pierwszego zakochania, gdy na świecie byliśmy tylko my dwoje. Czas szybko więc mijał na rozmowach o wszystkim i o niczym... A potem znów zatęskniliśmy do domu pełnego gwaru naszych dzieci.

Są przecież owocem naszej miłości.



niedziela, 22 lutego 2015

Małe kobietki

Byliśmy wczoraj na organizowanej przez naszą szkołę konferencji o "Kobiecie przyszłości", o tym, jak przygotowywać nasze małe dziewczynki i dorastające panny do podejmowania wyzwań współczesnego świata, tak by nie zatraciły przy tym swojej wyjątkowej, unikalnej tożsamości. Padło tam dużo mądrych, pięknych słów, ale najbardziej chyba poruszył mnie przygotowany przez nasze dziewczynki pokaz mody, który tak naprawdę był pokazem wdzięku małych kobietek, które jeszcze nie nauczyły się dorosłej powściągliwości, a pragną jedynie zachwycać świat swoim pięknem. Była w tym prostota leśnych rusałek i wdzięk godny królewskich elfów. Patrzyłam z zachwytem na te maleńkie postaci tańczące na scenie i miałam łzy w oczach ze wzruszenia - tyle tam było niewinności, kobiecości w najpiękniejszym wydaniu... Były odzwierciedleniem piękna Ewy sprzed upadku, w całej jej chwale i urodzie nieskalanej jeszcze grzechem.


Tyle jest w tych maleńkich istotkach intuicyjnej radości z dzielenia się pięknem. Jakby gdzieś głęboko wiedziały, że mają być ozdobą tego świata - bo to piękno przecież nie wynikało z olśniewającej urody czy wspaniałych strojów. To piękno, które tak mocno dotknęło mojego serca, to czystość dziecięcych serc, niewinność ich myśli, które widać było w każdym ruchu, każdym tanecznym kroku, każdym królewskim geście, które przychodziły im z taką prostotą i naturalnością. John i Stasi Eldredge piszą, że piękno mówi nam: wszystko będzie dobrze. I rzeczywiście, jakieś niezwykłe pocieszenie płynęło z tego tańca, jakaś nadzieja, że nie wszystko zniszczone, że jest jeszcze dobro i piękno na świecie.


Pisałam niedawno o mężczyznach i o ich sercach gotowych do walki. I pomyślałam sobie, że jeśli jest coś, o co warto walczyć, to o świat, który nie niszczy w dzieciach piękna, który pozwala im rozkwitać, który chroni ich niewinność. Który zamiast odzierać je z wielkości wpisanej w nie jako dzieci Boga, nie zaciera w nich Jego obrazu, ale pozwala im być ozdobą tego świata, przypomnieniem Edenu i zapowiedzią ojczyzny, do której zmierzamy.


I chyba taka jest wartość danej cywilizacji, jakie dzieci wychowuje, jak je kształtuje, jak pozwala im rozwijać swoje talenty i obdarowania, jak troszczy się o czystość ich myśli i serc. Jakich uczy ich wartości, jakie stawia przed nimi wyzwania, jakie otwiera przed nimi możliwości. Na ile próbuje ingerować w ich tożsamość, a na ile daje im wsparcie w tym, co w nich najlepsze.

No bo przecież warto zawalczyć o świat, w którym nikt nie odmawia małym dziewczynkom prawa do tego, by były różowymi księżniczkami :-)









czwartek, 19 lutego 2015

Jakoś

Pierwszy dzień Wielkiego Postu zawsze sprawia, że wracam do czasu dzieciństwa, któremu towarzyszył ogromny zapał w podejmowaniu postanowień. Jak mała dziewczynka, znów wierzę, że uda mi się zostawić za plecami cały świat w biegu do nieba... Stawiam więc znów stopy w blokach startowych i "pędzę ku wyznaczonej mecie" (Flp 3, 14). I wielkim pocieszeniem jest dla mnie jedno z moich ulubionych słów z listów św. Pawła, który ma nadzieję, że "dojdzie jakoś" (Flp 3, 11) do tej mety. To nie jest bieg tylko dla olimpijczyków, zaproszeni są wszyscy, ja też. Więc jakoś powinno się udać. A po drodze będzie czym się karmić, więc o to, że zabraknie mi sił, mogę się nie martwić.
   

Prawda jest taka, że wszystko inne to strata czasu. Nie da nam ani szczęścia, ani spełnienia, ani pokoju. Zaczynam więc od początku, jak mówią Anglicy: "first things first". Popiół na głowie i psalm pokutny - oto uczciwy początek każdego nowego biegu i najlepszy blok startowy. Jak daleko uda mi się dobiec przez te czterdzieści dni? To właściwie sprawa drugorzędna, nie mnie oceniać. Byle do przodu!



Ale to wszystko, co było dla mnie zyskiem, 
ze względu na Chrystusa uznałem za stratę 
(...) w nadziei, że upodabniając się do Jego śmierci, 
dojdę jakoś do pełnego powstania z martwych. 
Nie mówię, że już to osiągnąłem i już się stałem doskonałym,
 lecz pędzę, abym też to zdobył, 
bo i sam zostałem zdobyty przez Chrystusa Jezusa.
(Flp 3, 7.10-11)




niedziela, 15 lutego 2015

Ja sam i mój dom

Jest jakaś niezwykła moc w wyznaniu wiary przez mężczyznę, która zawsze mnie porusza. To decyzja, która ma duży ciężar gatunkowy, poważne następstwa i konsekwencje, a jeśli jest podjęta uczciwie i z odwagą, daje nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone, bo jest komu walczyć w dobrej sprawie. 

Bo to właśnie mężczyzna nosi w sobie tę potrzebę walki, stoczenia bitwy, podejmowania wyzwań, stawania w obronie, strzeżenia "miasta na górze". To on pierwszy podejmuje ryzyko, sprawdza nieznany teren, zabezpiecza drogę, którą za nim pójdą inni.

To jemu została powierzona troska o tych, którzy potrzebują jego siły, odwagi i męstwa. To on ma wyznaczać kierunek. I tylko mężczyzna może powiedzieć, jak Jozue: "Ja sam i mój dom służyć chcemy Panu" (Joz 24, 15). A jeśli jego wyznanie jest autentyczne, cały dom stanie za nim.


Wyznanie wiary w ustach mężczyzny jest jak przysięga składana przez rycerzy na wierność swojemu Królowi. To podjęcie decyzji, która definiuje całe życie, kolejne wybory, sposób postępowania. To wybór Króla, któremu się służy i królestwa, które się reprezentuje. To decyzja o tym, czemu się poświęcić, do czego dążyć, o co walczyć, czemu ma służyć ta siła i męstwo.

To także wybór towarzyszy, członków drużyny, braci w wierze, ludzi, z którymi ramię w ramię toczyć się będzie tę walkę.


Ten męski świat fascynuje mnie, choć nie do końca go rozumiem, choć nie wszystko w nim jest mi bliskie i nie ze wszystkim, rzecz jasna, się identyfikuję. Mam jednak ten przywilej, że mogę służyć z nimi w tej samej drużynie, czerpać z ich siły, liczyć na ich wierność Królowi. Oni wiedzą, Komu służą, dlatego ja w ich obecności mogę czuć się bezpiecznie. 

Chłopaki, dobrze, że tu jesteście. Że nie boicie się brać udziału w trudach i przeciwnościach (2 Tm 2.3). Że nie uciekacie przed walką.

Że wy sami i wasze domy służycie Panu.

Zdjęcia: Sławek i Małgosia





środa, 11 lutego 2015

Tu stoję, inaczej nie mogę

"...pomimo mojej opieszałości - gdyby mnie ktoś przycisnął - i ja musiałbym wyznać: "Tu stoję, inaczej nie mogę". Godząc się na wszystkie konsekwencje takiego wyznania, nawet te ostateczne. Chcę powiedzieć, że ja nie dokonałem żadnego wyboru, nie mam żadnej zasługi (ani też winy, jak sądzili moi uniwersyteccy nauczyciele...) w tym, co mi się przytrafiło. Dlatego też mogę uczynić moimi słowa tego nieszczęsnego brata [Marcina Lutra]. Robię to oczywiście z pokorą, daleki od jakiegokolwiek zarozumialstwa, co więcej, ze strachem i z lękiem. Zdaję sobie doskonale sprawę, że wiara jest tajemniczym darem, który został ofiarowany człowiekowi jako propozycja ustrzeżenia jego wolności. (...) Mógłbyś powiedzieć "nie", jasne, ale gdybyś to zrobił, byłbyś skończonym osłem, który zamyka nie tylko serce, ale też oczy, odrzucając to, co oczywiste. (...) Coś takiego właśnie mi się przytrafiło."
Vittorio Messori, "Dlaczego wierzę. Życie jako dowód wiary"


Wróciłam właśnie do przeczytanej już dawno temu książki-wywiadu z Vittorio Messorim. Moja historia jest co prawda nieco inna, niż jego... a jednak pod wieloma względami podobna. Tak jak on, mam za sobą doświadczenie spotkania, którego najlepszym podsumowaniem jest fragment z Księgi Powtórzonego Prawa, do którego ciągle wracam: "Znalazł go na ziemi pustynnej, na odludziu, gdzie brzmiały tylko dzikie głosy. Opiekował się nimi i pouczał, strzegł jak źrenicy oka. Jak orzeł, który krąży nad gniazdem, by z niego wywabić swe pisklęta. I bierze je na skrzydła rozpostarte, niosąc je na samym sobie" (Pwt 32, 10 - 12a).

To On sam pierwszy nas znajduje i otwiera nasze oczy na prawdziwy obraz rzeczywistości. Zabiera nas wysoko, w górę, byśmy mogli przez chwilę popatrzeć na nasze życie z innej perspektywy. Uświadomić sobie, że nasza mała historia jest częścią wielkiej opowieści, zobaczyć ją we właściwym kontekście, który nadaje jej znaczenie. A potem z powrotem stawia nas na ziemi, żebyśmy sami mogli wybrać, czy chcemy wymazać z pamięci i świadomości to, co zobaczyliśmy, czy też uczynić to punktem odniesienia dla naszego życia. Oto poznałeś prawdę. Co wobec niej zrobisz?

I choć mowa jest o wyborze, tak naprawdę, jeśli człowiek uczciwie stawia sprawę, po prostu nie da się wybrać inaczej.


Myślałam sobie niedawno, że chyba właśnie taki jest sens naszego życia - to czas dany nam na podjęcie decyzji. Z jednej strony ta najgłębsza rzeczywistość, którą przeczuwamy, za którą tęsknimy i której czasem dane nam jest doświadczyć - z drugiej świat, który wdzięczy się do nas i składa całe mnóstwo obietnic natychmiastowego zaspokojenia tych pragnień i tęsknot. Ta możliwość wyboru definiuje ogrom wolności, jaką zostaliśmy obdarzeni. On nie może więc zdecydować za nas, inaczej ta decyzja nie byłaby naszą. A przecież bylibyśmy "skończonymi osłami", gdybyśmy wybrali cokolwiek poza Nim.

Chrześcijaństwo jest dla mnie jedyną ostoją rozumu i zdroworozsądkowego myślenia w dzisiejszym świecie. Tylko tu człowiek pozostaje sobą, jest prawdziwy, a rzeczywistość postrzegana jest całościowo, bez redukowania jej do jednego tylko czy dwóch wymiarów, bez zniekształceń i zafałszowań. To miejsce, w którym człowiek uczciwie staje wobec siebie i świata, bez fanatyzmu, ideologii i różnych mniej lub bardziej infantylnych pomysłów na wyjaśnienie tajemnicy, jaką jest życie.

A jednak nie starczyłoby nam pewnie determinacji, żeby wybrać prawdę dla niej samej. Dlatego On pociąga nas "ludzkimi więzami, a są to więzy miłości" (por. Oz 11, 4). Nie byłoby chrześcijaństwa bez spotkania, od którego wszystko się zaczyna.

I to właśnie ze względu na nie - tu stoję, inaczej nie mogę.




czwartek, 5 lutego 2015

Niezauważony

Najbardziej kocham te łaski najprostsze, codzienne, potrzebne i życiodajne jak chleb. I za nie najczęściej dziękuję - za miłość między nami, dach nad głową, chleb na talerzu, pracę, która zapewnia nam utrzymanie, zdrowie nasze i dzieci. Wiem, że dla wielu ludzi na świecie te rzeczy wcale nie są oczywiste. W nich najmocniej czuję uśmiech Ojca, pochylającego się nad nami, by nam błogosławić. To właśnie one są wypełnieniem proroctwa, w które uwierzyliśmy (Iz 65, 20-24) i które staje się teraz rzeczywistością na naszych oczach. Przychodzą cicho, niezauważone... dostrzegamy je dopiero wtedy, gdy ich brakuje. I czasem mamy wtedy do Niego pretensję - tak, jakby nam się należały.

A prawda jest taka, że nic nam się nie należy.

Wszystko jest łaską, nawet jeśli tej łaski nie rozumiemy. Nie musimy - wystarczy zaufać, że choć nie pojmujemy rzeczywistości wokół nas, choć nie zawsze dostrzegamy to naszym umysłem, Bóg zawsze pozostaje godny zaufania, a wszystko, co czyni, jest dla nas, z miłości. Daje nam wszystko, cicho, bez wielkiego szumu, z królewską hojnością, nigdy się nie narzucając. Sam pozostaje nieuchwytny, jak wiatr (J 3, 8).

Bóg niezauważony.



 Bóg się ukrył dlatego, by świat było widać
gdyby się ukazał to sam byłby tylko
kto by śmiał przy nim zauważyć mrówkę
piękną złą osę zabieganą w kółko
zielonego kaczora z żółtymi nogami
czajkę składającą cztery jajka na krzyż
kuliste oczy ważki i fasolę w strąkach
matkę naszą przy stole która tak niedawno
za długie śmieszne ucho podnosiła kubek
jodłę co nie zrzuca szyszki tylko łuski
cierpienie i rozkosz oba źródła wiedzy
tajemnice nie mniejsze ale zawsze różne
kamienie co podróżnym wskazują kierunek

miłość której nie widać
nie zasłania sobą

Świat, ks. Jan Twardowski






poniedziałek, 2 lutego 2015

Powrót

Pierwszy dzień po feriach. Mój powrót do codzienności zaczął się od niespodzianki - zupełnie zapomniałam, że dziś Święto Ofiarowania Pańskiego! Kiedy zajechałam jak co dzień pod kościół, ze zdziwieniem odnotowałam ilość samochodów znacznie przekraczającą naszą codzienną parafialną normę, a na dodatek ciągnący do kościoła sznurek wiernych ze świecami w dłoniach. Trochę się zawstydziłam, bo sama stałam z pustymi rękami... Ale za to było pięknie i uroczyście, z procesją jak trzeba i mądrym, biblijnym kazaniem.

Trochę się ociągając zasiadłam następnie do pracy. Nie było łatwo, bo w oczach miałam jeszcze wczorajsze widoki z naszego krótkiego spaceru po praskiej starówce...



Mimo to początkowo praca szła nawet nieźle, bo przekładam właśnie tekst dość nietypowy jak na tłumacza przysięgłego. Oto kilka wyjątków: "Tekst jest rubrowany, uzupełniany czerwonymi inicjałami. Pisany był zapewne przez jednego skryptora, o czym świadczy dukt pisma tzw. „jednej ręki”. Zachowana na kartach kodeksu obfita glosa marginalna kilkunastu rąk (...) poświadcza, że był on studiowany". Albo tak: "Księga została oprawiona w pergaminową kartę rękopiśmienną z dobrze zachowanym zapisem neumy gotyckiej na czterolinii". Więcej nie przytoczę, żeby nie naruszać praw autorskich, ale ogólnie rzecz biorąc wciągnęłam się w świat pergaminów, rękopisów, kolegiów, skryptoriów, chłopów-bibliofilów, kasztelanów, ksieni i podprzeorów. I rozmarzyłam, jakby to mogło być, gdybym była takim sobie skryptorem...

Czas mijał więc szybko i ciekawie, ale gdy późnym popołudniem wróciłam jeszcze na chwilę do komputera, tym razem do zgoła innego tekstu traktującego o przepisach antykorupcyjnych, ogarnęło mnie potężne znużenie graniczące z rezygnacją... Na szczęście na ratunek przybył mój ci on i zaproponował, że przywiezie wiktuały na kolację. Właściwie nie mam w zwyczaju jadać wieczorem, ale tym razem postanowiłam zrobić wyjątek. W końcu dobra kolacja nie jest zła! Dość mnie to podniosło na duchu, więc żeby podtrzymać dobry nastrój wstawiłam dwa prania - to mój niezawodny sposób na wszelkie smutki. A teraz już pranie wisi na suszarce, dzieci w łóżkach - no, prawie wszystkie... Pora spać. Pierwszy dzień po urlopie za nami, jutro kolejny, już będzie trochę z górki.

A zatem dobranoc! Marzeń na jutro trzeba namarzyć...