środa, 29 kwietnia 2015

Daj, ać ja pobruszę

Zastanawiałam się ostatnio nad tym, jak zmienia się i wzbogaca zasób słownictwa służącego do wyrażania miłości, w miarę jak jesteśmy ze sobą coraz dłużej, nabierając stażu i doświadczenia w małżeństwie. W pewnym sensie dopiero teraz te piękne słowa z okresu narzeczeństwa, wtedy niepoparte jeszcze czynami, wypełniają się treścią. Moje ulubione? Odmieniane na wszystkie sposoby staropolskie "Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj":

Idź, odpocznij, ja położę dzieci.
Jesteś już zmęczona, ja wywieszę pranie.
Pośpij jeszcze, ja zrobię śniadanie.
Jedź sobie na Mszę, ja posprzątam kuchnię/wyniosę śmieci/zrobię zakupy...

Czyny mówią więcej, niż tysiąc słów. I chyba jest tak, że ta prawda sprawdza się szczególnie w małżeństwie, w tej najbliższej, najbardziej intensywnej relacji między dwojgiem ludzi. Choć każda kobieta docenia piękne słowa o miłości, to jeśli nie przekładają się na rzeczywistość, są bez wartości. Gdy zaś są poparte konkretem, faktami, to, co mogłoby pozostać zwykłą prozą życia, zmienia się w najpiękniejszą miłosną poezję, tętniącą prawdziwymi uczuciami.

Przez całe lata słyszałam od męża dwa napomnienia: "Za dużo pracujesz, za mało śpisz." Dużo czasu zabrało mi, zanim te słowa do mnie dotarły, a jeszcze więcej, zanim wzięłam je sobie do serca i postanowiłam coś zmienić. Bo rzeczywiście, przez lata pracownia kojarzyła mi się głównie z salą tortur - hektolitry kawy, oczy na zapałkach, przedzieranie się przez setki stron tekstu, praca długo, długo w noc, z krótką przerwą na sen. Śniadanie? Wyłącznie nad klawiaturą, ze wzrokiem wbitym w ekran, w otoczeniu sterty papierów i dokumentów czekających na tłumaczenie - brrr.... Świat w kolorze czarno-białym i pracoholizm na całego, szkoda gadać.


Dziś wyszłam już na prostą, nauczyłam się odpowiednio dawkować pracę tak, żeby przestała być torturą, a niekiedy nawet dawała satysfakcję. Ale nie udałoby się to bez tego jedynego w świecie człowieka, który był wtedy przy mnie na tyle blisko, żeby zobaczyć, co się dzieje i któremu zależało na moim śnie i odpoczynku. Który nie tylko mówił mi o swojej miłości, ale też potwierdzał te słowa konkretnymi czynami. Tak to się właśnie robi: "Jeden drugiego brzemiona noście" (Ga 6, 2). I czy nie jest to też wypełnienie tych słów: "Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich" (J 15, 13)? Przecież na co dzień tak właśnie wygląda oddawanie swojego życia, czasu i sił dla drugiego człowieka - za jego sen, odpoczynek, za to, żeby miał po prostu czas zwyczajnie być. Ktoś musi czuwać, żeby spać mógł ktoś...

Nadal uwielbiam kwiaty, zapalone świece, dobrą kolację w przytulnej restauracji i najpiękniejsze słowa o miłości. Ale teraz mają one dla mnie zupełnie inny wymiar niż prawie dwadzieścia lat temu, gdy dopiero wchodziliśmy we wspólną przyszłość, zieleni jak szczypiorek na wiosnę, pełni marzeń i zapału, i zupełnie niedoświadczeni w miłości... Dziś wiem, że marzenia się spełniają, dzień po dniu.

Bo miłości można się nauczyć.



czwartek, 23 kwietnia 2015

Czekając na magnolie

Nie mogę się doczekać, aż zakwitnie nasza magnolia. Jedni czekają na Godota... a ja sobie tak zwyczajnie czekam na czas kwitnienia. Codziennie rano wyglądam przez kuchenne okno, żeby się przekonać, czy to nie już. Napięcie rośnie z każdym dniem... Kiedy wreszcie zakwitnie, trzeba będzie chyba odpalić szampana!

I tak czekając, myślę sobie, jak bardzo dzieci przypominają kwiaty. Jakoś mi się to rzuca w oczy szczególnie teraz - i nie tylko dlatego, że jedne i drugie są ozdobą tego świata i nadzieją że to, co przyniesie przyszłość, będzie jeszcze piękniejsze.

Zanim rozkwitną, i kwiaty i dzieci wymagają szczególnej troski. Tak jak najcenniejsze okazy roślin nawozi się, chroni, kształtuje i przycina, by nadać im szlachetną formę, tak i te powierzone nam "cenne okazy" rodzaju ludzkiego wymagają podobnych zabiegów. Czy nie na tym właśnie polega wychowywanie? Najpierw trzeba stworzyć dzieciom właściwe warunki rozwoju, chronić je przed szkodliwymi wpływami i czynnikami zewnętrznymi, czasem zapewnić właściwe wsparcie, by pięły się prosto do góry, czasem przyciąć jakieś wybujałe pędy, by przekierować ich żywotne siły we właściwą stronę... A wszystkie te działania muszą być przemyślane, planowe, dobrze rozłożone w czasie i konsekwentne.


To ogromna odpowiedzialność, dlatego najpierw trzeba też zadbać o to, byśmy sami, jako ogrodnicy, mieli jasne pojęcie o tym, do jakiego celu zmierzamy i jakimi sposobami chcemy go osiągnąć. Trudu wokół tego sporo, nachodzi się człowiek, naschyla... Ale za to nagrody nie da się porównać z niczym - bo co może równać się radości z dzieci, które rozkwitają jak najpiękniejsze kwiaty?

I porusza mnie bardzo to, że nasz Ojciec tak samo myśli o nas - przecież my też jesteśmy w Jego oczach jak cenna sadzonka, o którą dba się z całą miłością i troską:

Chcę zaśpiewać memu Przyjacielowi pieśń 
o Jego miłości ku swojej winnicy! 
Przyjaciel mój miał winnicę na żyznym pagórku. 
Otóż okopał ją i oczyścił z kamieni 
i zasadził w niej szlachetną winorośl;
pośrodku niej zbudował wieżę, 
także i tłocznię w niej wykuł. 
I spodziewał się, że wyda winogrona,
a ona cierpkie wydała owoce.
(Iz 5,1-2)

Nie raz i nie dwa wydajemy cierpkie owoce... Ale On nie przestaje o nas zabiegać i wciąż pokłada w nas wielkie nadzieje. I ta Jego nieustępliwa miłość, która nie zraża się niepowodzeniami, która wciąż o nas walczy i nie traci nadziei na słodkie winogrona odwzajemnionej miłości, dodaje mi sił także w walce o nasze dzieci. Nawet gdy czasem zęby cierpną...

Bo przecież i one i my możemy być spełnieniem marzeń naszego Ojca.








piątek, 17 kwietnia 2015

Nasz świat

Przeglądając niedawno różne lifestylowe blogi zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo nie doceniamy faktu, że na etapie dojrzewania i określania swojej tożsamości nastolatki potrzebują wzorców do naśladowania. A przepastne przestrzenie wirtualnego świata zarzucają je mnóstwem gotowych propozycji i rozwiązań. Stąd się przecież bierze niesłychana wręcz popularność blogów czy kanałów na YouTube, z których można się dowiedzieć w najdrobniejszych szczegółach, jak ktoś żyje i podpatrzyć jego codzienność: co nosi w torebce, co trzyma w szufladzie, jakich kosmetyków używa, czego słucha, co czyta, co je, co pije, jakie kupił ostatnio skarpetki... I młode dziewczyny (bo chyba szczególnie ich to dotyczy, ale może się mylę, nie wiem, mam akurat w domu same panny) bardziej lub mniej świadomie traktują te informacje jak wytyczne, jak wzorzec, jak odpowiedź na dręczące je pytania o to, jak żyć.

W słowach zachwytu, jakimi kilkunastoletnie czytelniczki obdarzają niewiele od siebie starsze "trend setterki", brzmi niekiedy echo tak ogromnego zagubienia, że na samą myśl o nich ogarnia mnie smutek. I lęk... Że takich zagubionych dzieciaków jest więcej. Że nikt im nie pokazał, gdzie szukać prawdy, wartości, inspiracji, wzorów do naśladowania. Że tak dalece nie wiedzą, gdzie znaleźć kierunek, że pójdą za kimkolwiek, byle się nie błąkać.

Wszędzie wokół młodzi ludzie słyszą dziś: "Bądź sobą", "Wyraź siebie", "Znajdź swój styl", "Realizuj swoje marzenia". I jednocześnie odbiera im się wszystkie autorytety i punkty odniesienia. A oni rozpaczliwie ich potrzebują, żeby mieć się na czym oprzeć. Jeśli nie mają pojęcia, kim są i jaka jest ich tożsamość, ani nawet w odniesieniu do czego mają ją określać, to chwytają się każdego skrawka nadziei, jak tonący, który z rozpaczy chwyci nawet brzytwę...

I pomyślałam o tym, jak bardzo trzeba nam zawalczyć o to, żeby nasze dzieci miały solidne, wyraźne punkty odniesienia. Od których wyjdą, by dojść być może znacznie dalej, niż my. I być może gdzie indziej, niż myślimy. Musimy jednak dać im szansę zobaczyć inną perspektywę. Żeby wiedziały, że mają wybór - nie muszą wybierać "jedynie słusznej opcji" zdefiniowanej przez współczesny świat. Że mogą wybrać większe wartości, niż mdła i jedynie poprawna "tolerancja", bylejaka "różnorodność", pusta idea "postępu", odrzucenie i dekonstrukcja wszelkich systemów wartości w imię... właściwie nie bardzo wiadomo czego, chyba jakiejś dziwacznie pojmowanej "wolności" albo "prawa do własnego szczęścia".

I że nie wolno nam oddawać naszego świata walkoverem, że trzeba o niego walczyć. Nie raz już o tym pisałam. Jesteśmy to winni naszym dzieciom, i dzieciom naszych dzieci. Przecież ten świat został nam powierzony, to do nas są skierowane te słowa: "Czyńcie sobie ziemię poddaną" (por. Rdz 1, 28). To jest nasz świat, i nasza walka. Nie możemy pozwolić, by nasze dzieci przez całe życie płynęły z prądem jak śmieci, brodziły po szyję w błocie, albo błąkały się po omacku, szukając kierunku. Trzeba im pokazać, gdzie znaleźć twardą skałę, na której można postawić stopy, by się z tego błota wydobyć, gdzie szukać wskazówek, by odnaleźć drogę. I gdzie jest Słowo, na którym można oprzeć całe życie.

To jest przecież nasz świat, i nasza walka.





piątek, 10 kwietnia 2015

Radość

Wreszcie zeszło z nas napięcie związane z intensywnym przeżywaniem Paschy, a w sercach została czysta radość. Dokładnie tak, jak zapowiedział Jezus: "Będziecie się smucić, ale smutek wasz zamieni się w radość (...) i radości waszej nikt wam nie zdoła odebrać" (J 20, 20.22). Dziś nie pamiętam już smutku Wielkiego Piątku ani ciszy poprzedzającej liturgię Wielkiej Soboty. "To, co dawne, minęło, a oto wszystko stało się nowe" (2 Kor 5, 17). 

Zastanawiam się, czy to przypadek, że wydarzenia paschalne miały miejsce właśnie w kwietniu, kiedy w Europie jest wiosna? Czy też nie zostało to precyzyjnie zaplanowane? Bo przecież cała przyroda zdaje się potwierdzać, że to czas powrotu do życia. A ja, najzwyczajniej w świecie, cieszę się tą prostą, wiosenną radością, która niezawodnie co roku wraca na potwierdzenie, że Bóg nadal podtrzymuje świat swoim tchnieniem. 


Dzieci wybiegają na dwór, gdy tylko się da, jeżdżą do szkoły na rowerach... gdy tylko nie zaśpią, Agnieszki nie da się po prostu zagonić do domu, gdy choć na chwilę wyrwie się do ogrodu. Dziś utuliły ją do snu ciepłe promienie słońca, kiedy bujała się na huśtawce zaraz po powrocie z porannej Mszy świętej. Miałam wrażenie, że to sam dobry Ojciec bujał ją w ramionach, a to promienne ciepło porannego słońca było specjalnie dla niej. 

I jestem pewna, że jej serce doskonale o tym wiedziało i że wspomnienie tego dnia, tego snu i słów, które On mówił w tym czasie do jej serca, zostaną w nim na zawsze, nawet jeśli na poziomie umysłu o tym zapomni. Bo wierzę, że właśnie przez takie proste, zwyczajne wydarzenia, On sam tworzy historię swojej miłości do tej maleńkiej istotki, dzięki której będzie potrafiła rozpoznać Jego obecność i dotyk, kiedy będzie już młodą dziewczyną. Gdy spróbuje znaleźć odpowiedź na pytania: Czy On jest? Czy mnie kocha? Czy warto pójść za Nim? I wierzę, że historia Jego obecności w jej życiu, złożona z wielu dni, takich jak ten, pomoże jej wtedy wybrać prawdę. Choćby cały świat jej zaprzeczał.  

Poddaję się więc dziś całkowicie tej wiosennej radości, chcę się nią nasycić, nacieszyć. Nakarmić energią słońca, by sama też rozkwitnąć na nowo, by móc kiedyś wydać owoce i przynieść dobry plon. Odsuwam na bok wszystkie smutki i przyjmuję ten dzisiejszy dzień jak dar z ręki dobrego Ojca. Tak jak moja Agnieszka.


"Radość, radość, niech wszędzie będzie radość!"
(Kornel Makuszyński, Awantura o Basię)




poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Przejście

Tyle emocji wiąże się z czasem Triduum. To czas przejścia od pozornie całkowitej klęski po najbardziej triumfalne zwycięstwo, i to w zaledwie trzy dni! Zawsze niezwykle mnie porusza ten czas, bo pokazuje, że w Bogu mieści się i zamyka wszystko. Nie tylko cały wszechświat, ale też całość ludzkiej egzystencji i doświadczenia. A kiedy myślę o eksplozji, która miała miejsce w momencie zmartwychwstania Jezusa i doprowadziła do powstania niewytłumaczalnego naukowo obrazu na Całunie Turyńskim, przychodzi mi na myśl Wielki Wybuch, który wydobył świat z nicości i rozpoczął bieg historii.

O, zaiste błogosławiona noc, 
jedyna, która była godna poznać 
czas i godzinę zmartwychwstania Chrystusa.

Starożytny Exsultet to jeden z najpiękniejszych hymnów wszystkich czasów. Niewiele się z nim równa, bo on, w przeciwieństwie do najbardziej nawet wyszukanych słów Homera czy Shakespeare'a, opowiada o prawdziwej historii, która zmieniła losy wszechświata. A słychać w nim zachwyt i zdumienie nad tak niepojętą tajemnicą, która zostaje odkryta przed naszymi oczyma:

O, jak przedziwna łaskawość Twej dobroci dla nas! 
O, jak niepojęta jest Twoja miłość: 
aby wykupić niewolnika, wydałeś swego Syna. 


Święta Wielkiej Nocy mają w sobie tyle dostojeństwa, że jakoś nie pasują mi do nich żółte kurczaczki i puchate króliczki... Choć oczywiście w domu pełnym dzieci nie może ich zabraknąć - z dziecięcej perspektywy tak właśnie przeżywa się radość: biegając po ogrodzie wczesnym rankiem w Dniu Zmartwychwstania, z koszyczkiem, który co raz to napełnia się kolejnym znalezionym czekoladowym skarbem. 

Dla nas dorosłych jest to jednak przede wszystkim czas przejścia Pana przez nasze życie. Niech więc będzie to czas, gdy nasze serca uczą się patrzenia na rzeczywistość w perspektywie wieczności, ze względu na którą została za nas zapłacona tak wysoka cena.

O, zaiste błogosławiona noc, 
w której się łączy niebo z ziemią, 
sprawy boskie ze sprawami ludzkimi.

Nic by nam przecież nie przyszło z daru życia, 
gdybyśmy nie zostali odkupieni.

(Exsultet) 





piątek, 3 kwietnia 2015

Pascha

Z każdym kolejnym rokiem czas Paschy napawa mnie coraz większym lękiem. Pamiętam, że w dzieciństwie towarzyszyła mi przede wszystkim radość - z rezurekcji o świcie, ciast i mazurków, na które czekałam przez cały Wielki Post, mokrego śmingusa-dyngusa. Teraz zaś coraz bardziej na pierwszy plan wysuwa się świadomość tego, ile kosztowała nasza wolność... I lęk przed tak wielką miłością, której nie potrafię pojąć, która tak wysoko stawia poprzeczkę, że wszystko, co dotąd nazywaliśmy miłością, wydaje się zaledwie jej nikłym cieniem.

W Wielką Środę nasza najstarsza królewna w ramach przygotowania do bierzmowania oglądała razem z całą grupą "Pasję". Choć "oglądała" to powiedziane mocno na wyrost - większość czasu miała oczy zakryte, a wzrok zamglony przez łzy. My dorośli zgodnie stwierdziliśmy, że w tym roku nie damy jeszcze rady podejść po raz kolejny do obejrzenia tego obrazu. A przecież jak dotąd widzieliśmy go tylko raz, 10 lat temu...

Wydarzenia, których pamiątkę obchodzimy, są najbardziej dobitnym komentarzem na temat człowieka, ludzkości po upadku. Tacy jesteśmy. Zdolni bestialsko zamordować niewinnego Człowieka, bo jest zagrożeniem dla naszych interesów. A potem napawać się widokiem Jego zmaltretowanego ciała i rozkradać Jego zakrwawione, przeniknięte śmiertelnym potem szaty.

A jednocześnie pokazuje, jak potężna toczy się o nas walka - na śmierć i życie, w najdosłowniejszym tych słów znaczeniu. Walka, w której nie chodzi o szturm na twierdzę dla zdobycia niewolników, ale o wyprowadzenie ich na wolność - nawet, gdyby mieli odrzucić Tego, który ich z tej twierdzy uwolnił. Bo tacy jesteśmy. Zdolni napluć w twarz Człowiekowi, który dał się za nas zakatować na śmierć.


W tych dniach Paschy staję w ciszy, bo nie znajduję słów modlitwy. Stawiam na stole kwiaty w kolorze fioletu, tym samym, który noszą kapłani w czasie mszy żałobnych, i bieli, która symbolizuje niewinność. Daleko mi jeszcze do radości zmartwychwstania, dziś mój Mistrz jest w więzieniu czekając na wyrok, a zanim skończy się ten dzień, zginie potworną śmiercią z naszych rąk. Tyle kosztowała Go miłość do nas. Dla Niego byliśmy warci każdego gwoździa, każdego uderzenia bicza...

Takiej miłości nie da się zrozumieć. Można ją tylko przyjąć.