niedziela, 30 sierpnia 2015

Mistrzynie słowa

Pomyślałam sobie ostatnio, że nasze królewny są na najlepszej drodze do tego, żeby opanować sztukę słowa w stopniu mistrzowskim. Nie tyle, jeśli chodzi o zawiłości semantyczno-składniowe języka polskiego, uznanego ponoć za jeden z najtrudniejszych języków świata - pewnie ze względu na to, że więcej w nim wyjątków niż reguł. Co prawda ojczystą mową władają bez zarzutu (no, może z wyjątkiem najmłodszej królewny, tu jednak zachodzą pewne okoliczności łagodzące), ale nie w tym rzecz. Cóż by im bowiem przyszło ze znajomości mowy ojczystej, czy kilku nawet języków obcych, gdyby nie potrafiły właściwie ich używać? 

Nie trzeba nikogo przekonywać o tym, jak wiele zła można wyrządzić słowem, jak mocno zranić, jak bardzo skrzywdzić. Jak bardzo przyczynić się do realizowania planów największego wroga ludzkości, ojca kłamstwa, który przychodzi by kraść, zabijać i niszczyć (por. J 10,10). I jak łatwo razić nim w wirtualnej przestrzeni.

A przecież można także słowem nieść pokój, pocieszenie i błogosławieństwo. Budować nim, zamiast niszczyć. Przekazywać tę światłość, którą nasz Ojciec stworzył na początku, jednym słowem. 

Słowo ma wielką moc. 

A największą moc ma słowo wypowiedziane z czystego serca, bez żadnej kalkulacji. Jak słowo dziecka, które niczego nie oczekuje w zamian, ale "z dobrego skarbca swego serca wydobywa dobro" (Łk 6,45). W najprostszych słowach, jak te, od których zaczyna dzień nasza najmłodsza królewna, gdy zaraz po przebudzeniu przybiega bosymi stópkami do naszej sypialni, by powiedzieć: "Mamusiu, kocham cię!".


Jak wielkim skarbem są te słowa, jak wiele niosą błogosławieństwa. Czekam na nie co rano, a potem karmię się nimi przez cały dzień, wypowiadanymi w różnej formie i w różnych kontekstach. Czasem nasze starsze królewny ubierają je inaczej, ale moje serce od razu je rozpoznaje. Bo choć otaczają nas tysiące słów, nasze serca zatrzymują się tylko na tych. Tylko one liczą się tak naprawdę.  

I one jako jedyne godne są człowieka.

Dlatego choć nasze królewny nie przeczytały jeszcze wielkich traktatów filozoficznych, choć dopiero odkrywają bogactwa światowej literatury i choć nie wszystkie potrafią jeszcze budować wyrafinowane konstrukcje gramatyczne, pojęły już, po co człowiek został obdarzony mową - lepiej, niż wielu z nas, dorosłych.

Mistrzynie słowa.








środa, 26 sierpnia 2015

Królewskie dzieło



Zrobiłam sobie ostatnio szybkie obliczenia ilości pieluszek, jakie udało mi się zmienić w ciągu ostatnich piętnastu lat. Wyszło mi ich kilkanaście tysięcy. I tak sobie pomyślałam, że to sporo. Podobnie jak sporo życia upłynęło mi na niezliczonych nocnych wędrówkach do łóżeczka, w którym czeka maleńki głodomór, podczas dłużących się w nieskończoność, pełnych niepokoju godzin spędzonych przy szpitalnym łóżku gorączkującego niemowlaka i kilometrach podłóg wydeptanych z nim na rękach, gdy nie mógł zasnąć. 

A potem przyszła mi do głowy taka myśl - skoro tyle to wszystko wymaga wysiłku i zajmuje taką potężną część naszego życia, to nie może być bez znaczenia.

Że liczy się każde opatrzone skaleczenie i scałowany siniak, każda łza otarta z maleńkich oczu i każdy utulony smutek. Każdy wytarty kubek rozlanego mleka i pozbierane z podłogi płatki śniadaniowe. Każda godzina spędzona na sprzątaniu długo w noc po urodzinowej imprezie, po której wszyscy dawno poszli spać.

I każda modlitwa za nasze dzieci, każda ważna rozmowa i każde trudne napomnienie. Każdy gest czułości ofiarowany pomimo zmęczenia, każde słowo błogosławieństwa i pocieszenia, gdy sami trzymamy się resztek nadziei...

I choćby nikt o nich nie wiedział - żaden z tych maleńkich aktów miłości nie zostanie zapomniany. Każdy z nich stanie się częścią wielkiego dzieła, jakim jest budowanie Królestwa światłości. Każdy z nich znajdzie swoje miejsce w wieczności jako zwycięstwo światła nad ciemnością, miłosierdzia nad potępieniem, oddawania swojego życia w miejsce odbierania go innym. I stanie się przyjemną Bogu ofiarą, która ucieszy Jego serce.

Bo skoro my pełnimy tylko czyny, które On z góry przygotował, abyśmy je pełnili (por. Ef 2,10), to właśnie o tym niezauważonym, niepozornym, cichym, królewskim dziele miłości aniołowie będą szeptać między sobą w sali tronowej samego Boga. 




sobota, 22 sierpnia 2015

Macushlah

Jeszcze przed chwilą wylegiwaliśmy się jak foki na gorącym piasku, a już prawie koniec wakacji. A wraz z nim powrót do codzienności z całym mnóstwem spraw, które czekają na załatwienie. Nagle z zabawy w teatr cieni trzeba przenieść się z powrotem w dorosły świat - zapłacić rachunki, dokupić brakujące podręczniki, wezwać pomoc do zepsutego pieca (i słono! zapłacić za tę usługę), odpowiedzieć na dziesiątki maili i telefonów, kupić dzieciom buty i mundurki do szkoły, a w międzyczasie wstawić pranie, pojechać po zakupy, ugotować obiad i... zrobić jeszcze całe mnóstwo innych rzeczy, które robią mamy na całym świecie. 

Kiedy próbowałam sprostać wszystkim tym obowiązkom, jednocześnie wracając do pracy i nie zapominając o czwórce królewien i ich tacie, którzy przecież tak jak zawsze potrzebują mojej uwagi i miłości, zaczęłam nieco panikować, że nie dam rady... Na rachunku bankowym zaczyna prześwitywać dno, na tablicy, która stoi przy moim biurku, brakuje już wolnego miejsca na kolejne sprawy do załatwienia, a ja zastanawiam się, jak sobie z tym wszystkim poradzę. 

I nagle zdałam sobie sprawę, że zapomniałam o czymś najważniejszym, o czymś, co zapisałam na tej tablicy, zanim pojawiły się na niej wszystkie inne sprawy. I postanowiłam do tego wrócić. Odłożyć na bok całe mnóstwo rzeczy, które niepostrzeżenie wyszły na pierwszy plan i wrócić do tego, co zasłoniły - co kiedyś usłyszałam i co stało się dla mnie źródłem nieustannego pocieszenia i nadziei.


Macushlah. 

Po irlandzku to znaczy "bicie mojego serca". To słowo mówi o miłości Ojca: "moja maleńka, moja ukochana, moja córeczka". Od kiedy usłyszałam je skierowane do siebie po raz pierwszy, jest ze mną zawsze. Towarzyszy mi w myślach, gdy siadam do modlitwy i gdy biegnę przez dzień wypełniony po brzegi sprawami, które czekają na załatwienie. Wraca do mnie, gdy jest mi smutno, jak cichy szept Ojca, który zapewnia mnie, że wszystko będzie dobrze.

Macushlah. Moja maleńka. Nie bój się, Ja będę przy tobie, nie zostawię cię samej. Ja wiem o wszystkim i wiem, że dasz radę. Wystarczy ci mojej łaski. Wszystko będzie dobrze.

Dziś zostawiam więc wszystko inne i biegnę do Ojca. Nic nie jest tak ważne jak to, że mam miejsce na Jego kolanach, że mogę schronić się przy Nim i niczego nie bać. Bo wiem, że nie jestem sama, że On zawsze mnie uratuje, że gdy zabraknie mi sił, On schyli się do mnie i przyjdzie mi z pomocą.

Że z Nim - wszystko będzie dobrze.

Byłem dla nich jak ten, co podnosi do swego policzka niemowlę - 
schyliłem się ku niemu i nakarmiłem go.
(Oz 11, 4)



wtorek, 18 sierpnia 2015

Surreal but nice

Kilka dni temu wybrałyśmy się z najmłodszą królewną na spacer późno wieczorem na plac zabaw. Królewna wybrała oczywiście huśtawkę, zajęłam więc strategiczne miejsce za nią i wprawiając huśtawkę w ruch chłonęłam spokój tego wieczoru i chłód przynoszący odpoczynek po upalnym dniu.

Już samo huśtanie się w ciemności oświetlonej jedynie ulicznymi latarniami i lampkami podświetlającymi fontannę było dość niezwykłym doświadczeniem. "Surreal but nice", przyszło mi do głowy za klasyczną już sceną z Notting Hill. Trochę przeniosłyśmy się w inną rzeczywistość... Czas mijał nam niespiesznie przy spokojnym, łagodnym ruchu huśtawki, gdy nagle z głośników popłynęły dźwięki "Lata" z "Czterech pór roku" Vivaldiego. Wrażenie było tak niesamowite, że zaparło mi dech w piersiach! Czułam się jak na filmie z muzyczną ścieżką dźwiękową, przez którą przebijał się śmiech dzieci biegających wokół podświetlonej fontanny.


Uświadomiłam sobie wtedy, nie pierwszy już zresztą raz, jak potężną moc ma muzyka. Jak unikalnym fenomenem jest jej sposób oddziaływania na nasz odbiór rzeczywistości. Jak bardzo nasze serca potrzebują tego wymiaru doświadczenia, jak dodaje ona głębi naszemu odczuwaniu.

I przeniosłam się myślami w przyszłość, kiedy będziemy już po drugiej stronie życia. Tęsknię za tym czasem, którego przebłyski niekiedy dane nam jest doświadczyć już tutaj, na ziemi. I często o nim myślę, choć przecież "ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują" (1 Kor 2, 9). Jest jedna z tych "wielkich rzeczy", których się spodziewam - myślę, że będzie tam muzyka. Jak inaczej bylibyśmy w stanie wyrazić to, co przepełni nasze serca, gdy staniemy z Bogiem twarzą w twarz i poznamy Go tak, jak i sami zostaliśmy poznani (por. 1 Kor 13, 12)?

I tak sobie myślę, że skoro jesteśmy stworzeni na Jego obraz, to i Jego serce musi poruszać muzyka. Jest w niej wymiar wieczności, który każe podejrzewać, że być może cała stworzona przez Niego rzeczywistość jest jedną, wielką, ogarniającą wszystko symfonią. Przypomina mi się Silmarillion J. R. R. Tolkiena i jego opis początków świata. Niewykluczone, że jest w nim jakieś ziarno prawdy...

Już samo to, że tyle skojarzeń przyszło mi do głowy w tej surrealistycznej, acz miłej :-) sytuacji, świadczy o tym, że coś chyba jest na rzeczy. Na zakończenie więc jeszcze tylko "River Flows in You" Yirumy, którego słuchamy niemal codziennie w wykonaniu naszej najstarszej królewny. Nie wiem, co jest w tym utworze, ale jego prostota i głębia dotykają mnie cały czas tak samo, choć każdą nutę znam już na pamięć.

Posłuchajcie:







wtorek, 11 sierpnia 2015

Dom

Wróciliśmy właśnie do domu po trzech tygodniach nieobecności. I choć wszędzie dobrze, to w domu, jak wiadomo, najlepiej. Coś jest takiego w tym kawałku świata, który nazywamy naszym, co sprawia, że nasze serca odpoczywają tu bardziej, niż gdziekolwiek indziej, nawet gdy ciało zmuszone jest wrócić do pracy. Najwyraźniej widać to było w reakcji Agnieszki, która wręcz nie posiadała się z radości - podczas gdy my wszyscy z trudem aklimatyzowaliśmy się do niespodziewanie wysokich temperatur, ona nic sobie nie robiąc z upału tańczyła, skakała, śpiewała na cały głos i śmiała się z najczystszej radości - że jest znów w domu, w swoim miejscu na świecie.


Jakoś niezwykle poruszył mnie ten obraz, szczególnie dlatego, że czytam właśnie najnowszą książkę Neala Lozano pt. "Abba's Heart", którą będę miała przywilej niedługo tłumaczyć. Jak zwykle w książkach Neala, odkrywam w niej ukryte skarby wyrażone w najprostszych słowach, które od razu, bez zbędnych ozdobników i składniowej wirtuozerii, trafiają w samą głębię mojego serca. A jest tam mowa właśnie o domu... 

Posłuchajcie:

"W każdym z nas jest tęsknota za domem - miejscem, które jest nasze, do którego przynależymy, w którym możemy być w pełni sobą, gdzie jesteśmy znani najlepiej, kochani i akceptowani takimi, jacy jesteśmy. To miejsce, w którym znamy także innych takimi, jakimi są naprawdę, bez fałszu, udawania czy osądu. Miejsce, do którego wracamy, by wspominać chwile z przeszłości, które napełniły radością nasze serca - narodziny dziecka, wspólne święta, rozmowy przy stole. (...) 

Po tej stronie nieba, idealny dom istnieje jedynie w naszych snach. (...) Jednak przeczucie prawdziwego domu pozostaje ukryte w głębi naszego serca. Cichy, łagodny szept płynący z naszych poranionych serc wzywa nas w stronę rzeczywistości, którą mamy dopiero poznać. 

Zostaliśmy stworzeni dla naszego prawdziwego domu." 
(Neal Lozano, "Abba's Heart", s. 100-102)


Nie wiem, jak Wy, ale ja już nie mogę się doczekać polskiego wydania. Po drodze jeszcze tylko tłumaczenie, korekta, redakcja, skład, druga korekta, druk... i książka znajdzie się w księgarniach. Mam nadzieję, że już niebawem. 

A tymczasem rozkoszuję się tym jedynym miejscem na świecie, które zapowiada przygotowaną dla nas rzeczywistość, naszą prawdziwą ojczyznę, dom, w którym czeka na nas Ojciec.





piątek, 7 sierpnia 2015

Teatr cieni

Dajcie mi słońce, morze, piasek i kilkoro dzieci - a nawet najdłuższy letni dzień upłynie nam w mgnieniu oka. I nie potrzeba do tego żadnych zabawek ani gadżetów. Codziennie rozbijamy na plaży wielkie obozowisko na kilka namiotów razem z babciami, kuzynami i przyjacielem księdzem, a potem siedzimy w morzu i nad morzem, aż nas z plaży nie wygoni głód. I już zwijając obóz planujemy, kiedy znów pójdziemy nad morze. Prawie codziennie wracamy wieczorem na zachód słońca, celebrujemy długi spacer przez las albo przemykamy na rowerach, żeby zdążyć jeszcze na lody.

I bawimy się w teatr cieni, chyba jedną z najstarszych zabaw świata.






Tak niewiele potrzeba człowiekowi do szczęścia, prawda? A może raczej - tak wiele... W końcu i słońce i morze to bezcenne, hojne dary naszego Ojca. Ani ich kupić, ani zrobić się nie da. Są nam po prostu dane, za darmo, żeby cieszyły nasze serca.

Dobrze mieć takiego Ojca.








niedziela, 2 sierpnia 2015

Tu wrócimy - Si Si Coffee



Jeżdżąc tu i ówdzie po Polsce odkrywamy różne miłe miejsca, do których warto wpaść na kawę czy małe co nieco. Pomyślałam, że warto stworzyć sobie z nich mini przewodnik na przyszłość, bo z pewnością będziemy chcieli do nich wracać, a przy okazji powstanie w ten sposób nasza własna mapa miejsc oswojonych, dzięki czemu obce początkowo miasta i miasteczka staną się jakby trochę bardziej nasze.

Postanowiłam podzielić się tu naszymi odkryciami - może  i Wy zechcecie do nich zajrzeć, gdy znajdziecie się w okolicy. Oto więc pierwszy wpis w cyklu, który mam nadzieję z czasem stanie się naszą prywatną mapką miejsc, do których warto wrócić.

Si Si Coffee w Olsztynie. Niebanalne wnętrze, kącik do zabawy dla dzieci, pyszne desery i doskonałe lody. Spędziliśmy tu miły czas na kawie ze znajomymi, podczas gdy nasze dzieci grały w stare, dobre bierki. Polecamy!


Mam nadzieję, że i Wam się podoba. Wpadniecie?