środa, 30 września 2015

Schody

Miałam w zeszłym tygodniu ogromną, a po części także niespodziewaną przyjemność mieszkać w ponad stuletnim wiktoriańskim domu naszych przyjaciół. Przyjeżdżając do nich w odwiedziny nie miałam pojęcia, jak piękny jest ich dom. Szczególnie zachwyciły mnie w nim stare drewniane schody i widok, jaki otwiera się przed stojącym na dole obserwatorem. Zobaczcie zresztą sami.


Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie zobaczyła od razu symbolicznego, mitycznego wręcz znaczenia tych pięknych schodów, tego, w jaki sposób pokazują one ten wymiar rzeczywistości, który zazwyczaj pozostaje ukryty przed naszymi oczami, a który natychmiast rozpoznaje nasze serce. No bo powiedzcie sami, czy te schody nie są obrazem naszego życia? Dążymy przecież w górę, w stronę światła, krok po kroku zbliżając się do tego, co czeka na nas za ostatnim zakrętem schodów. I choć nie wiemy jeszcze, co to właściwie jest, coś ciągle pcha nas w górę i mówi nam, że warto się wspinać.

Przeczuwamy, że to jest to coś, czego szukamy całe życie, jakaś tajemnica, jakaś wspaniała nagroda za cały ten wysiłek, coś, co będzie spełnieniem naszych marzeń. Więcej nawet, gdy się tak wspinamy, mamy nadzieję, że to co znajdziemy na górze, przekroczy nasze oczekiwania. Że gdy dotrzemy na sam szczyt, przed naszymi oczami roztoczy się widok, który zapiera dech w piersiach. I słusznie, przecież zostało nam obiecane coś, czego "ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują" (1 Kor 2, 9). Coś, co przekracza nasze wyobrażenia.

Jednak jeszcze jedna rzecz zwróciła moją uwagę - to, że już samo wspinanie się po tych schodach daje radość, ich piękno samo w sobie jest nagrodą za podjęty trud. Dlatego wchodząc po nich na górę cieszyłam się każdym stopniem, tym, że jestem tu po prostu, właśnie teraz, w tym właśnie miejscu. I wiem, że to "teraz" także ma swoją wartość, choćby nie mogło nawet równać się z celem, do którego zmierzam.

Bo tak naprawdę nie chodzi tylko o to, żeby znaleźć się na szczycie, sama wędrówka także ma głęboki sens. Nie chodzi o to, żeby przeczekiwać to życie, przetrwać je jedynie w oczekiwaniu na to, co ma dopiero nadejść. Obiecane nam życie wieczne nie zacznie się przecież dopiero po naszej śmierci - ono zaczęło się z początkiem naszego życia.

I właśnie trwa.


sobota, 12 września 2015

Przedsmak

Nie macie czasem wrażenia, że jedną z największych plag dręczących ludzkość po upadku jest porównywanie się z innymi? Wystarczy pomyśleć o pierwszych braciach, z których jeden złym okiem popatrzył na drugiego i... wszyscy wiemy, czym to się skończyło. A dziś wciąż tak samo - porównujemy nasz stan materialny, nasze obdarowanie i możliwości, nasz wygląd, nasze dzieci i ich osiągnięcia, ich obdarowanie i ich wygląd... Błędne koło. Właściwie trudno znaleźć w naszym życiu coś, czego nie porównujemy z innymi.

I jeśli ci inni są dla nas inspiracją do stawania się lepszymi ludźmi, to może nawet mieć to jakiś sens. Ale kiedy skutkiem tego porównywania się jest smutek, żal, zazdrość, zniechęcenie, które odbiera nam radość życia - to wtedy niszczy nas to i sprawia, że zamiast być sobą, próbujemy stawać się kimś innym. I jednocześnie odrzucając samych siebie - tracimy swoją tożsamość, rozmywamy się i znikamy... jakbyśmy po trosze wyrzekali się własnego istnienia.

Zastanawiam się, skąd bierze się w nas ten mechanizm. Co każe nam wciąż odmierzać swoją wartość względem wartości drugiego człowieka? Może to, że zapomnieliśmy już, kim naprawdę jesteśmy, jaka jest nasza prawdziwa tożsamość i godność? Że jesteśmy królewskimi dziećmi, dziedzicami Królestwa, że zostaliśmy stworzeni, by cieszyć serce naszego Ojca, który nie porównuje swoich dzieci, dla którego każdy z nas jest bezcenny, bo w każdym z nas jest odbicie Jego istoty...


Świat narzuca nam swoją interpretację nas samych - jesteś wart tyle, ile masz, ile osiągnąłeś. Tylko że takie postawienie sprawy straszliwie nas pomniejsza, jest poniżej godności człowieka. Odzieramy sami siebie z wielkości wpisanej w nas jako dzieci naszego Ojca i próbujemy sami wypracować i udowodnić swoją wartość na podstawie stanu naszego posiadania. Kolejne ćwiczenie zupełnie bez sensu, bo przecież na początku otrzymaliśmy wszystko za darmo (por. Rdz 1,26), dopiero później zaczęliśmy do tego przypinać metki z ceną...

Patrzę dziś na swoje dzieci i znów uczę się od nich najprostszej radości istnienia, po prostu bycia zamiast tego ciągłego mienia... One nie potrzebują niczego mieć, żeby wiedzieć, że są. Nikogo nie udają, z nikim się nie porównują, nie starają się być kimś innym. Nigdzie nie biegną, nigdzie się nie spieszą, niczego nie muszą udowadniać. Po prostu są. 

I odkrywam w tej prostocie przepastną głębię, która mówi o tym, skąd pochodzimy i dokąd zmierzamy... 

Przedsmak wieczności. 




sobota, 5 września 2015

Niech mówią


Złapałam się ostatnio na tym, że odruchowo uciszam swoje królewny, kiedy wracamy do domu po szkole. Sama cały swój dzień pracy spędzam w ciszy urozmaicanej tylko szelestem przewracanych kartek i odgłosem uderzeń w klawiaturę, więc przeskok do gwaru czterech roześmianych uczennic, które swój dzień spędziły wśród równie rozgadanych co one koleżanek, stanowi dla mnie poważne wyzwanie.


Na szczęście jednak tego żywiołu młodości ugasić się nie da - i wcale nie chciałabym, żeby było inaczej. Bo tak naprawdę cały dzień czekam na ich powrót do domu, na ich śmiech, głosy, tupot stóp na schodach, gwar przy stole. Na wibrującą radością życia obecność tych czterech iskierek.

A najbardziej cenię sobie to, że ich serca tak garną się do tego, żeby wszystkim podzielić się ze mną - radościami i smutkami, wydarzeniami ze szkolnego życia, opiniami i komentarzami, ważnymi i mniej ważnymi sprawami, planami i marzeniami. Wszystkim. I nie chcę z tego uronić ani słowa, bo przecież ich życie jest też po trosze moim.

I starając się uważnie wsłuchiwać w ich słowa, czytając między wierszami i dopowiadając sercem to najważniejsze, co się za nimi kryje, mam nadzieję, że zawsze będą chciały do mnie mówić. Że będą miały pewność, że słucham. Że mogą do mnie przyjść ze wszystkim, cokolwiek by to nie było. Że ich słów nie osądzę, nie odrzucę, nie zlekceważę. Że to, co mówią, jest dla mnie ważne. Że dla nich zawsze znajdę czas. 

I mam nadzieję, że nigdy nie przestaną do mnie mówić, nawet gdy będą już dorosłe. Że będą chciały dalej dzielić się ze mną swoim życiem wtedy, gdy będą już daleko od domu. Gdy ich ważne sprawy nabiorą już innego ciężaru gatunkowego. I gdy same zaczną odruchowo uciszać swoją własną rozgadaną gromadkę. 

Kto będzie wierny w małych rzeczach, temu powierzą i większe (por. Łk 16,10). Słucham więc teraz, by móc także kiedyś usłyszeć to, co dopiero będą chciały mi powiedzieć. 

Niech mówią.