poniedziałek, 28 grudnia 2015

Po prostu

Przyznaję ze wstydem i skruchą, że dopiero teraz przeczytałam "Chrześcijaństwo po prostu" C.S. Lewisa. Wiedziałam, przeczuwałam podskórnie, że to jedna z tych książek, którą muszę przeczytać koniecznie, a myśl ta chodziła za mną bez mała przez ostatni rok. Dlatego na tegorocznej liście wymarzonych prezentów, czyli pozycji książkowych pod choinkę, umieściłam ją na prominentnym, pierwszym miejscu - i nie zawiodłam się ani trochę. Więcej, zgodnie ze starą maksymą, która mówi, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, po tym, co już przeczytałam z książek C.S. Lewisa, mam jedynie ochotę na kolejne. 

Błyskotliwość jego myśli, dowcip i lekkość, z jaką z ogromną przenikliwością przedstawia on najtrudniejsze filozoficzne i teologiczne tematy, przemawiają do mnie tak, jak dzieła niewielu innych autorów. Co ciekawsze, odkrywam, że różne moje przemyślenia musiały gdzieś po drodze zostać zapożyczone z jego myśli, które przeniknęły już do naszej wspólnej świadomości - zbieżność wysnuwanych przez niego wniosków z tym, do czego sama dochodzę, nie może być tak zupełnie przypadkowa. 

Choć po trosze wyjaśnia ją pewnie także i to, że wnioski te odnoszą się do najbardziej podstawowych zasad chrześcijańskiego spojrzenia na rzeczywistość i interpretacji wszechświata, a ponieważ C.S. Lewis także odwołuje się w swych rozmyślaniach przede wszystkim do tak zwanego zdrowego rozsądku, czyli po prostu wspólnej nam zdolności logicznego rozumowania, dochodzimy do tych samych wniosków - i w sumie nie ma w tym nic aż tak zaskakującego.

Jakkolwiek by nie było, przez ostatnich kilka dni rozkoszuję się lekturą esejów i rozmyślań zawartych w "Chrześcijaństwie po prostu" w świetnym przekładzie Piotra Szymczaka. Posłuchajcie kilku wyjątków, które odnoszą się akurat do wydarzeń, jakich oktawę właśnie świętujemy:

Terytorium okupowane przez wroga - oto czym jest ten świat. Chrześcijaństwo to opowieść o tym, jak prawowity król przedostał się - niejako w przebraniu - na okupowane ziemie i wzywa nas wszystkich do wzięcia udziału w wielkiej kampanii dywersyjnej. (s. 55)

Bóg nigdy nie chciał, żeby człowiek był stworzeniem czysto duchowym. Dlatego składa w nas nowe życie za pomocą rzeczy materialnych, jak chleb i wino. Można to uznać za pewną toporność lub brak uduchowienia. Bóg tak nie uważa. Bóg lubi materię. Sam ją wymyślił. (s. 71)

Nie wolno sądzić, że Bóg zabrania pychy, bo pycha Go obraża, albo że domaga się pokory z powodu swojej własnej godności - tak jakby Bóg sam był pyszny. Bóg ani trochę nie przejmuje się własną godnością. (s. 129)

[Miłość Boga] nie nuży się naszymi grzechami ani naszą obojętnością, i dlatego jest wręcz nieubłagana w swojej determinacji, abyśmy zostali z tych grzechów uleczeni - za każdą cenę, niezależnie od ceny, jaką przyjdzie nam zapłacić i niezależnie od ceny, jaką miałby zapłacić On sam. (s. 134)

To oczywiście tylko maleńkie fragmenty, które nie mogą nawet aspirować do ukazania tego, czym jest całość. Jeśli jednak ktoś z Was ma ochotę na uczciwą intelektualnie, napisaną z szacunkiem dla czytelnika, pozbawioną sentymentalizmu i truizmów lekturę, to zdecydowanie polecam.

A sama tymczasem sięgam już po kolejną.



poniedziałek, 21 grudnia 2015

Le Divin Enfant

W ostatnich dniach Adwentu, powoli i stopniowo, zaczynamy ozdabiać nasz dom i otaczać się kolejnymi dekoracjami, które mówią o zbliżających się Świętach Bożego Narodzenia. Dawkujemy sobie tę przyjemność, żeby móc czekać przez cały czas oczekiwania - aż do ostatnich porannych rorat i ostatniego wieczoru poprzedzającego ten radosny dzień narodzin Dziecka, które całe pokolenia wyglądały przed nami, przez tyle tysięcy lat. W domu pachnie już świątecznymi potrawami i korzennymi przyprawami, na wieńcu adwentowym zapłonęła wczoraj czwarta świeca, kalendarz na schodach napełnia się karteczkami, na których odnotowujemy dobre uczynki i wyuczone na pamięć fragmenty z Pisma Świętego. Choinka, przywieziona prosto z lasu, czeka już oprawiona na tarasie, przyozdobiona jedynie złotymi światełkami. Do domu wejść jej będzie wolno dopiero za kilka dni.


A w ostatnich dniach przed tym wydarzeniem, które na zawsze zmieniło historię ludzkości i całego świata, myślę szczególnie o Matce tego Dziecka i tej wyjątkowej sytuacji, w której znalazła się po Jego poczęciu. 

Gdy byłam małą dziewczynką, patrzyłam na nią jako na postać z pogranicza naszego świata, wyłączoną z cierpienia i trudu, tego wszystkiego, co jest naszym codziennym ludzkim doświadczeniem. Im byłam jednak starsza, tym bardziej zaczynałam dostrzegać w niej człowieka z krwi i kości, widzieć w niej właściwą ludziom wielowymiarowość. Teraz zaś, gdy w kolejnych dniach Adwentu znów przyglądamy się tamtym wydarzeniom sprzed tysięcy lat, kolejny raz zastanawiam się nad tym, jak to wszystko wyglądało z jej perspektywy.

Czy wybierając się z pośpiechem w góry, aby odwiedzić Elżbietę, o której błogosławionym stanie dowiedziała się przy okazji Zwiastowania, nie musiała też przypadkiem uciekać przed znaczącymi spojrzeniami, surowymi komentarzami, czy wręcz oskarżeniami pod swoim adresem? Czy lokalna społeczność nie zaczęła już przypadkiem myśleć o tym, że należałoby ją ukamienować? Przecież jeżeli sam Józef uznał, że trzeba ją będzie chronić i zamierzał ją potajemnie oddalić, w oczach sąsiadów ona mogła już zasłużyć na potępienie i śmierć.

A więc i ona zaznała goryczy niesprawiedliwych oskarżeń, raniących spojrzeń i słów, podobnie, jak miał tego doświadczyć jej Syn. A więc i ona, z całą swoją kobiecą wrażliwością i kruchością, rozumie, jak bolą niesłuszne zarzuty i osąd... W dodatku nie miała się nawet za bardzo jak przed nimi bronić - co miała im wszystkim odpowiedzieć? Że przyszedł do niej anioł? I powiedział, że urodzi Syna, pozostając jednocześnie dziewicą? Już widzę te kpiące spojrzenia i niewybredne żarty...

Jaką więc ulgą musiało dla niej być zachowanie Elżbiety, która zamiast zarzucić ją oskarżeniami i wyrzutami, powitała ją słowami błogosławieństwa - które zresztą powtarzamy do dziś w Pozdrowieniu Anielskim. Nosiła je pewnie potem w sercu jako tarczę przed wszystkim tym, co miało ją spotkać od innych ludzi - szyderstwem, pogardą, niesprawiedliwością i odrzuceniem. I nie zapomniała ich po wielu latach, gdy już po zmartwychwstaniu i wniebowstąpieniu swojego Syna, siedziała któregoś wieczoru przy ognisku z Łukaszem, opowiadając mu, jak to było...

Jedno jest pewne - było warto! Jesteśmy jej winni wdzięczność, bo swoim fiat zapoczątkowała lawinę wydarzeń, które będą wspominane przez całą historię ludzkości, aż do skończenia naszego świata, a potem już na zawsze.

Gdy więc zbliżają się te dni, które dla niej wcale nie były łatwe i przyjemne, ale w których oprócz trudu i niewygód zaznała także rzeczywistości nie z tego świata, dotykając nieskończoności zamkniętej w granicach ludzkiego doświadczenia, wieczności, która wdarła się w nasz świat i naszą czasoprzestrzeń... my sami także oddajemy się radości tych Świąt - radości z wypełnionej obietnicy, która dała nam wszystkim nadzieję na powrót do domu.

W tym roku towarzyszy nam stara francuska kolęda z 1862 roku. Życząc więc sobie i Wam wszystkim, aby nadchodzące Święta także i nas przeniosły w ten inny wymiar rzeczywistości, zapraszam, byście dołączyli do nas. Posłuchajcie:




Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, 
że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana.
(Łk 1,45)









poniedziałek, 14 grudnia 2015

Maranatha

Jeśli ktoś z Was tęsknie wspomina dom rodzinny, w którym mama czy babcia śpiewała godzinki i myśli, że te czasy dawno już minęły - to zapraszamy do nas, szczególnie w weekendy, gdy śpiewamy niekiedy od rana do wieczora. Nie godzinki akurat, no i może trochę przesadziłam - robimy sobie przerwy na posiłki i inne tego rodzaju czynności, ale repertuar mamy równie piękny. Wczoraj na przykład między przygotowaniem kolacji a wieczorną modlitwą odśpiewałam "Wody Jordanu" na wyraźne i nieustępliwe żądanie najmłodszej królewny, z jej towarzyszeniem zresztą, pewnie około stu razy.

Jakoś najlepiej wyśpiewuje się tęsknotę muzyką. Zawsze tak było, wystarczy pomyśleć o trubadurach śpiewających tęskne serenady dla swoich ukochanych, czy o ukraińskich dumkach, jak choćby przepięknej Dumce na dwa serca z "Ogniem i mieczem". I pewnie też dlatego zrodziła się w naszych sercach pieśń o czekaniu na Tego, który ma nadejść, w oparciu o słowa starożytnej Pieśni nad Pieśniami, pochodzącej z IV lub III wieku przed naszą erą. Pomyślałam, że podzielę się nią z Wami tutaj, żeby oddać choć trochę klimat tego naszego adwentowego oczekiwania. Oto fragment z naszej ostatniej adoracji:




Widzę go, lecz jeszcze nie teraz, 
dostrzegam go, ale nie z bliska: 
wschodzi Gwiazda z Jakuba.
(Lb 24,17)

Cicho! Ukochany mój!
Oto on! Oto nadchodzi!
(PnP 2,8)




wtorek, 8 grudnia 2015

Życiodajna broń

Przepraszam za moją chwilową nieobecność w wirtualnej przestrzeni. W tak zwanym realu dostałam jakiś czas temu serią z karabinu maszynowego i dopiero niedawno wypuścili mnie ze szpitala polowego. Tym postem chciałabym więc także podziękować wszystkim, którzy byli przy mnie i pomogli w odzyskaniu sił - ale przede wszystkim mojej drugiej połowie i towarzyszowi broni, bo to dzięki bezpośredniej transfuzji, do której przystąpił natychmiast i którą kontynuował aż do skutku, udało mi się w końcu dojść do siebie i stanąć na nogi. 

Bez Ciebie nie dałabym rady.

Po tym doświadczeniu została we mnie refleksja odnośnie tego, jak bardzo boli seria oddana z bliska. Nawet gdy jest mało celna, bo już sama siła uderzenia wystarczy, żeby zadać cierpienie. I niełatwo potem zdobyć się na odwagę, by wrócić na pole bitwy. Ja w każdym razie miałam zdecydowanie tendencję do zaszycia się w okopach.

Gdy jednak wylizałam się z ran, postanowiłam schować głęboko na dnie szafy swój własny karabin maszynowy, jeszcze przed pierwszym użyciem. Są inne sposoby walki, znacznie bardziej skuteczne, bo zamiast nieść śmierć mogą sprawić, że przeciwnik sam opuści broń, usiądzie z nami w okopach i gdy zaczniemy rozmawiać, okaże się, że tak naprawdę nigdy nie byliśmy nieprzyjaciółmi. Że daliśmy się wmanewrować w wojnę przeciwko sobie nawzajem, zamiast zwrócić się razem przeciw temu, który tak naprawdę jest naszym najbardziej zaciętym wrogiem. Że pozwoliliśmy mu wykorzystywać się do jego planów i sami przykładaliśmy rękę do realizowania jego strategii i celów - a przecież on przychodzi właśnie po to, żeby kraść, zabijać i niszczyć (por. J 10,10).

Sięgam więc dziś po broń, która zamiast zadawać śmierć - niesie życie. A ze względu na czas oczekiwania, który tymczasem się rozpoczął, stała się ona jednocześnie naszym pomysłem na tegoroczny Adwent. Dotychczas w naszym adwentowym kalendarzu zbieraliśmy dobre uczynki jako prezenty dla Nowonarodzonego. W tym roku dodaliśmy do tego fragmenty z Pisma świętego - słowa Ojca, których nasze królewny uczą się na pamięć:


Zaczęliśmy oczywiście od kerygmatu, by ku swojej radości odkryć, że te słowa, którymi sami żyjemy, gdzieś w międzyczasie, w jakiś tajemniczy sposób, przebiły się już do świadomości naszych dzieci. Bo chyba jest tak, że ich serca zostały celowo ukształtowane w ten sposób, by wychwytywać je jak radar z białego szumu słów  i dźwięków wokół nas... Okazało się przy tym, że wchodzimy chyba powoli w ten etap, choć to oczywiście dopiero sam początek, w którym do relacji rodzice - dzieci dochodzi jeszcze jeden wymiar: braci w wierze i uczestników tej samej walki.

Mam więc nadzieję, że w ten sposób nauczymy ich korzystać z tej jedynej broni, która zamiast zabijać i ranić - niesie życie. I że sami nauczymy się posługiwać nią do perfekcji.