poniedziałek, 13 czerwca 2016

Woda

Gdy przeglądałam ostatnio zdjęcia z popołudnia, które spędziliśmy w ten weekend przy miejskiej fontannie, uderzyła mnie taka myśl, że Bóg chyba musi być bardzo zadowolony z wody, że tak dobrze Mu się udała. Natychmiast stanęła mi w pamięci Księga Rodzaju i opis stworzenia naszego świata, gdy zaraz po oddzieleniu światła od ciemności następuje oddzielenie "jednych wód od drugich" - cokolwiek to znaczy na tak kosmiczną skalę. Poświęcony jest na to cały drugi dzień i jeszcze część trzeciego dnia stworzenia, a więc było to dzieło ogromne. Wygląda na to, że woda spodobała się Stwórcy, skoro tak jej wszędzie było pełno.

I nadal jest. Bo przecież nawet my sami w 60 procentach składamy się z wody. A niemowlęta nawet w 75 procentach! Nic dziwnego, że bez niej nie możemy żyć - bez jedzenia nasz organizm poradzi sobie dużo dłużej, niż bez wody, dla większości z nas granicą jest zaledwie kilka dni.

I zaczęłam zastanawiać się, co takiego jest w wodzie, że tak bardzo jej obecność jest wpisana w materialną strukturę naszego świata, co jego Budowniczemu tak się w niej podoba. O jej nieprawdopodobnych cechach można by oczywiście mówić bez końca - o tym jak z cieczy przemienia się w ciało stałe albo w gaz, o tym, że potrafi krystalizować w absolutnie niepowtarzalne, unikalne płatki śniegu, że jej łagodny szum przynosi ukojenie, ale też kryje się w niej potężna siła, która potrafi wezbrać groźną falą. Że koi pragnienie, obmywa z brudu... no, sami wiecie.

Jest niesamowita, bez dwóch zdań, udała się Bogu nadzwyczajnie. Ale tak sobie myślę, że tym, co Mu się w niej podoba przede wszystkim, jest jej czystość i prostota.

I gdy tak patrzyłam na naszą najmłodszą królewnę biegającą wokół fontanny, pomyślałam sobie, że dzieci są tak właśnie proste i czyste jak woda. I że tę wodę można łatwo zabarwić - w zależności od tego, czego do niej dolejemy. Może nabrać wszystkich kolorów - nomen omen - tęczy, od głębokiej czerni aż po matową biel. Ale czegokolwiek byśmy do niej nie dolali, utraci w ten sposób swoją pierwotną przejrzystość. A wtedy to my bierzemy za to odpowiedzialność. Bo to już będzie nasza domieszka.

Można jednym ruchem odebrać dzieciom czystość, zmącić przejrzystą wodę błotem i nawrzucać do niej śmieci - dla okrutnej zabawy albo materialnych korzyści. Albo jedno i drugie. Nie trzeba chyba nikomu dziś tłumaczyć, jak to się dzieje i na czym polega. Ani jakie są tego skutki. Wystarczy rozejrzeć się wokół.

Ale możemy też chronić ich czystość i przejrzystość, by nie zatraciły tej niezrównanej prostoty wpisanej w ich naturę. Czy to nie jest nasza najpierwsza, najbardziej podstawowa rola jako rodziców? Zanim zabierzemy się do ich kształtowania, wychowywania, edukowania - najpierw zatroszczyć się o to, żeby tej czystej wody nie zmącić? Podobnie jak głosi podstawowa zasada etyczna w zawodzie lekarza - primum non nocere, po pierwsze nie szkodzić.

Trzeba nam więc szukać mądrości, byśmy potrafili dostrzec wartość tej wielkiej prostoty i nie pozwolili jej zniszczyć. By nasze dzieci zachowały przejrzystość wody z górskiego strumienia.

I jak najpiękniej odbijały światło.



Pochwalony bądź, mój Panie, przez siostrę Wodę,
która jest bardzo użyteczna, i pokorna, i czysta.

(z Pieśni słonecznej św. Franciszka z Asyżu)



piątek, 10 czerwca 2016

Tu wrócimy - Poczuj Miętę

Pomyślałam sobie, że przed zbliżającym się weekendem polecę Wam pewne miłe miejsce na wyprawę, na przykład rowerową, na stołeczne przedmieścia - na wypadek, gdyby ktoś z Was akurat znalazł się w okolicy.

Jest coś wyjątkowego w Linii Otwockiej, jakieś świdermajerowskie wyrafinowanie połączone z ujmującą zwyczajnością i prostotą. Niedaleko stacji Józefów znaleźliśmy takie właśnie miłe-małe miejsce - Poczuj Miętę. Zapach sosen w powietrzu, gwar dzieci bawiących się nieopodal przy miejskich fontannach, a do tego bezpretensjonalne wnętrze i domowe smakołyki. Warto wpaść tu na świeżo wyciskany sok, świetną herbatę, czy tartę z kurkami - kto z Was się oprze? A do tego ciastka owsiane, które znikają tak szybko, że trzeba nie lada sprytu, by zdążyć uraczyć się choć małym kawałkiem. 



Jednym słowem - idealne miejsce na chwilę odpoczynku i małe co nieco. My byliśmy i na pewno nie raz wrócimy. Zajrzycie?

poniedziałek, 30 maja 2016

Sztuka wyboru

Złapaliście (a może raczej powinnam zapytać: złapałyście) się kiedyś na tym, że gdy już uda się wygospodarować czas na zabawę z dziećmi, zaczynacie od sprzątania w ich pokoju? Od zbierania rozrzuconych klocków, szukania zgubionych kawałków układanki, ustawiania książek na półce? Że nie wspomnę o rozsypanych na dywanie koralikach czy zdrapywaniu plasteliny ze stolika, krzesełka, komody na ubrania, kaloryfera, klamki, tudzież spodu rzeczonego dywanu? Mnie w każdym razie zdarzyło się to nie raz, ale gdy uświadomiłam sobie to przy którejś okazji, zatrzymałam rękę sięgającą już po leżący w kącie klocek Lego i powiedziałam sobie: basta! To miał być czas na zabawę, czas zainwestowany w relację, w bycie razem, czyli najprościej mówiąc - miało być fajnie! A sprzątanie, jak wiadomo, fajne nie jest.

Dlatego gdy wczoraj postanowiliśmy pograć w ogrodzie w rzutki z młodszymi królewnami, zdecydowanie i bezlitośnie dla swojego poczucia estetyki i potrzeby ładu i porządku powstrzymałam palącą chęć poszukiwania zagubionej czerwonej strzałki i czym prędzej pobiegłam z dziećmi do ogrodu, by tam schronić się przed pokusą zmarnowania kolejnych piętnastu minut na przewracanie wszystkiego do góry nogami w pokoju dziewczynek, bo jak znam siebie zanim bym się obejrzała przerodziłoby się to zapewne w gruntowne porządki połączone z precyzyjną segregacją zabawek i układaniem ich w pudełka, pudełeczka i szuflady.


Co prawda potem przerzuciłyśmy się na grę memory, która jak wiadomo polega na porządkowaniu rozłożonych kart w pary - ale nie wszystko od razu, potrzebuję jeszcze chwilę czasu. Na razie nie są to, mam nadzieję, objawy kliniczne, a przecież nie można zbyt wiele wymagać od osoby poniekąd uzależnionej od porządku i harmonii, dla których widzę także głębsze uzasadnienie. Pracuję jednak nad tym, żeby nie żądać jej umiłowania od wszystkich wokół, szczególnie od dzieci, które przecież są albo czyste, albo szczęśliwe. 

Wpadł mi niedawno w oko w internecie mem o takiej treści: "Brudne naczynia dowodzą, że moja rodzina jest nakarmiona. Pełny kosz oznacza, że sprzątam. Zabałaganiona podłoga, że dzieci dobrze się bawią. Stos prania świadczy o tym, że moja rodzina ma czystą odzież. Mokra podłoga w łazience, że dzieci właśnie brały prysznic. Więc następnym razem, kiedy przyjdziesz do nas, zastanów się, zanim ocenisz. Jeśli przychodzisz zobaczyć się z nami, zapraszamy. Jeśli przychodzisz obejrzeć dom, umów się wcześniej."

Przypomniał mi się akurat wtedy, gdy przed dołączeniem do zabawy z moimi królewnami musiałam najpierw zwalczyć swoje odruchy pierwotne, by umyć im buzie i ręce, uczesać porządnie włosy, a potem jeszcze zetrzeć kurz z parapetu. Pomyślałam sobie, że właściwie pojęcia nie mam, po co to robię, co ja sobie - albo może innym - chcę udowodnić? Że może za dużo się naoglądałam pięknych, wymuskanych wnętrz, czystych dzieci w nieskazitelnych ubrankach, eleganckich mam ze świeżo położonym lakierem na paznokciach... A przecież prawdziwe życie tak nie wygląda. Choćbyśmy nie wiem jak udawali przed wszystkimi wokół, że mamy wszystko pod kontrolą, a zdjęcia naszego domu i naszych dzieci zrobione o dowolnej porze dnia i nocy nadawałyby się bez retuszu do zamieszczenia w kolorowym magazynie wnętrzarskim.

I przypomniał mi się jeszcze taki filmik:


Nie muszę chyba pisać, że gdy go oglądam, mam zaciśnięte gardło i robi mi się podejrzanie wilgotno w okolicach oczu...

Świętowaliśmy w tym tygodniu uroczystość Bożego Ciała, dzień, w którym szczególnie wyraźnie widać, jak bardzo Bóg chce być z nami, blisko, w naszym świecie, w naszym życiu, z naszymi umorusanymi dziećmi i niemniej umorusanymi duszami. Nie czeka, aż posprzątamy, wymyjemy się, wyprasujemy koszule i wyrzucimy z naszego życia wszystkie śmieci, nie czeka, aż będziemy doskonali - bo prawdę mówiąc po prostu nigdy by się tego nie doczekał. Wie, że musi wybrać między bliskością z nami a żądaniem naszej świętości. I przychodzi do nas, nie zważając na nasz brud i nędzę. 

I pomyślałam sobie, że tak samo trzeba nam podchodzić do naszych dzieci, do siebie nawzajem, do życia w ogóle. Kochać je - tak dzieci, samych siebie, innych wokół, jak i samo życie - takim, jakie jest, z całym jego bałaganem, nieuporządkowaniem, niedoskonałością. Nad porządek wybrać bliskość, nad nieskazitelny dom - wspólny czas, nad czyste paznokcie i kołnierzyki - radość z przebywania razem. Kochać tak, jak sami zostaliśmy ukochani przez naszego Ojca. Oto właśnie sztuka wyboru.

Bo przecież On wybrał nas, pomimo wszystko.


Bóg zaś okazuje nam swoją miłość właśnie przez to, 
że Chrystus umarł za nas, 
gdyśmy byli jeszcze grzesznikami.
(Rz 5, 8)



czwartek, 19 maja 2016

Pierwsze i ostatnie


Dawno się tak nie naliczyłam w kościele, jak w ostatnią sobotę. Tabliczkę mnożenia mam powtórzoną prawie całą, choć z niewiadomego powodu najdokładniej chyba ósemki i siódemki. Pewnie dlatego, że w dzieciństwie wydawały mi się najtrudniejsze. Zapyta ktoś może, po co powtarzać w kościele tabliczkę mnożenia? Otóż po to, by rozbroić tykającą bombę zegarową wzbierających emocji. To sprawdzony sposób, który kobiety przekazują sobie w tajemnicy - albo i nie - by pomóc sobie nawzajem w opanowaniu wzruszenia, które w przeciwnym razie doprowadziłoby najpewniej do wybuchu niedającego się zahamować potoku łez. Okazuje się bowiem, że w liczenie zaangażowana jest inna część mózgu, niż ta, która odpowiada za uczucia, co pozwala przekierować jego aktywność w obszary matematyczne, zyskując chwilę czasu na opanowanie emocji.

A walka ta toczyła się we mnie w trakcie sobotniej uroczystości, podczas której byliśmy świadkami pierwszego tak namacalnie realnego i świadomego spotkania naszej trzeciej z kolei królewny z Tym, który stoi u początków jej istnienia. Nie od dziś wiadomo wszystkim, którzy mnie znają, że mam oczy w mokrym miejscu, ale to, co działo się we mnie tej soboty, było wyjątkowo intensywne. No bo jak tu się nie wzruszać, patrząc na tę małą grupkę kilkunastu dziewczynek w białych sukienkach, wybranych, ukochanych, ocalonych za tak wysoką cenę... Stały tam jak perełki, piękne, skupione, ciche i poważne, przynajmniej po części, na ile w ogóle człowiek jest w stanie to pojąć, rzeczywiście chyba świadome tego, co się właśnie dokonuje - oto spotkanie wieczności z doczesnością, źródła wszelkiego istnienia z prochem ziemi. 

Niezwykły dzień, jedyny taki, niepowtarzalny. Mówi się, że najlepiej przygotować się do spotkania z Panem podchodząc do niego tak, jakby było pierwsze i ostatnie zarazem. Jeśli o mnie chodzi, to w tę sobotę bez trudu cofnęłam się do tego pierwszego spotkania bez mała o trzydzieści lat - śpiewaliśmy nawet te same pieśni, które nuciłam jako mała dziewczynka, włącznie z hymnem metodysty Judsona W. Van DeVentera, w Polsce śpiewanej do słów "Wszystko Tobie oddać pragnę". Bardzo zresztą ekumenicznie.

A zatem początek drogi za nami, teraz trzeba skupić się na tym, żeby nie utracić tej pierwszej miłości. Nie uronić nic z tego pierwszego zachwytu, świeżości pierwszokomunijnego poranka, zapału i radości, która wypełnia od środka i aż po same brzegi, a czasem występuje z brzegów, by spłynąć po policzkach łzami wzruszenia.

I każde spotkanie z Nim przeżywać tak, jakby było zarazem pierwsze i ostatnie.






środa, 4 maja 2016

Nocne życie latarni i pachnący księżyc

Majówka zazwyczaj kojarzy się z wypadami za miasto, prawda? Zazwyczaj. Bo co mają powiedzieć ci, którzy za miastem mieszkają? Otóż to, że czasem wypady robi się właśnie do City. Brytyjczycy tak nazywają Londyn, więc per analogiam i my tak mawiamy o naszej stolicy. Do której udajemy się rzadko i w drodze wyjątku. Czasem jednak weźmie nas chętka na rowerową wyprawę nadwiślańskimi bulwarami, wspinaczkę na dach Centrum Nauki Kopernik czy Biblioteki Uniwersyteckiej, albo spacer po uliczkach warszawskiej Starówki. 

Tym razem ta rowerowa wycieczka wyszła nam jakoś później niż zwykle, ale przez to zrobiło się jeszcze bardziej wyjątkowo. Zanim udało nam się odwiedzić kilka ulubionych miejsc i usiąść w knajpce na małe co nieco, zaszło słońce, więc wracaliśmy już ciemną nocą... Przypomniało mi się przy okazji, jak nasza najstarsza królewna stwierdziła kiedyś znienacka, że "latarnie prowadzą nocny tryb życia", wywołując tym samym nie tylko salwy śmiechu, ale też niekłamany podziw - bo jakże to zgrabnie ujęte, prawda? Zresztą druga z kolei panna też zaskoczyła nas innym razem, gdy patrząc późnym wieczorem na niebo spod gałęzi kwitnącej dzikiej wiśni powiedziała: "Mamo, jak ten księżyc pięknie pachnie!".


Jeździliśmy więc sobie, wspinaliśmy się, skakaliśmy, a tymczasem robiło się coraz ciemniej, coraz później, "niebo zdawało się zniżać, ścieśniać i coraz bardziej ku ziemi przybliżać"... A na zakończenie czekał nas multimedialny pokaz pod skarpą Nowego Miasta, przy akompaniamencie muzyki Jeana Michela Jarre'a. Były nawet fajerwerki! Zobaczcie, co da się wyświetlić na ścianie wody:


I tym sposobem kolejny raz nie udało nam się zobaczyć filmu (jakiegokolwiek!), na którego oglądanie umawiamy się całą szóstką już od kilku tygodni... Ale nikt chyba nie żałował. W sumie ciekawiej było wypaść razem na tę nocną majówkę do miasta niż siedzieć w miejscu oglądając ruchome obrazki.

Wolimy sami tworzyć materię własnych wspomnień.








środa, 13 kwietnia 2016

Przebudzenie mocy




A jednak ciągnie się za mną ten smutek od poprzedniego posta, pomimo wdzięczności za Wasze ciepłe, mądre słowa i komentarze - zostawione tutaj, na Facebooku i przesłane w prywatnych wiadomościach. Jak pisałam w odpowiedzi na komentarz Agaji, jakoś mi tak ręce opadły, gdy uświadomiłam sobie, że zamiast dorosnąć i ruszyć wreszcie do przodu, jak przystało na cywilizację, która liczy sobie bez mała dwa tysiące lat, musimy znów cofać się, by z mozołem odrabiać zaległości w człowieczeństwie, które niepostrzeżenie wdarły się w myślenie całych społeczeństw. Ukryte wewnątrz różnych trojańskich koni - jak choćby niegroźnej z pozoru tolerancji (która przecież nie jest tożsama z akceptacją czy poparciem, a bywa, że nawet wręcz przeciwnie) czy, jakże przewrotnie, idei humanizmu. 


Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdzieś za naszymi plecami daje się słyszeć złośliwy chichot, którym nieprzyjaciel kwituje to, co dzieje się dziś na naszych oczach - odwrócenie wartości, zło nazywane dobrem, a kłamstwo prawdą: "Aborcja w obronie życia." Pogarda dla najwyższych wartości - samego życia, a także heroizmu w jego przyjmowaniu i trosce o jego podtrzymywanie, szlachetności, poświęcenia dla drugiego człowieka, wychodzenia poza ciasne więzienie własnego egocentryzmu. Gloria chwały i uznanie dla tych, którzy "wyprowadzili ludzkość z zaściankowej moralności", by można było wreszcie w świetle prawa wyeliminować ludzi, którzy nam zawadzają albo rażą nasze poczucie estetyki swoim wyglądem czy zachowaniem - zamiast podziwu i szacunku dla tych, którzy z poświęceniem, ukryci w cieniu, stawiają czoła codzienności troszcząc się o tych niechcianych i odrzuconych. Zadawanie cierpienia w imię "współczucia", znieczulanie sumień w imię "niewchodzenia z butami w życie drugiego człowieka", kneblowanie ust gąbką owej osławionej już tolerancji...

Gdzieś się straszliwie zagubiliśmy, straciliśmy z oczu to, kim naprawdę jesteśmy. Przypominają mi się słowa, które Ogion wypowiada do Geda w Czarnoksiężniku z Archipelagu: "Człowiek może poznać cel, do którego zmierza - ale nie potrafi go poznać, jeśli nie odwróci się, jeśli nie powróci do swego początku i nie zawrze tego początku w swoim istnieniu. Jeśli nie chce być patykiem porwanym przez wir i pochłoniętym przez prąd, musi być samym owym prądem, całym, od źródła aż do pogrążenia się w morze. (...) Szukaj swego źródła i tego, co leży przed źródłem. Tam spoczywa twoja nadzieja na odzyskanie siły."

Ursula K. Le Guin, Czarnoksiężnik z Archipelagu
w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka

Trzeba nam rzeczywiście powrócić do źródła naszego istnienia i do Tego, który stoi przed nim, aby móc zacząć nazywać rzeczy ich prawdziwymi imionami. Dopiero wtedy spadną z naszych oczu łuski i zobaczymy rzeczywistość taką, jaka jest - rozebraną do naga z całego tego szamocącego się natłoku słów, które jak stado ciem, motyli nocy, przesłaniają nam oczy i nie pozwalają widzieć wyraźnie. I być może przerazimy się tym, co zobaczymy. I oby wtedy nie było za późno.

Nie pozwólmy, by wyrosły kolejne pokolenia z pogardą patrzące na cud, jakim jest życie, choćby najbardziej kruche i niespełniające naszych norm i wymogów. Wlejmy całą naszą miłość w to, by przekazywać naszym dzieciom mądrość, której źródło pochodzi spoza nas samych, uczmy je na nowo znaczenia wielkich słów, takich jak prawda, dobro, piękno, czystość, godność, honor, miłość, wierność, obowiązek, poświęcenie... 

Gdy patrzę na to, co dzieje się wokół, zaczynam myśleć, że być może w naszym pokoleniu jest już za późno, by odwrócić na wielką skalę trend niosący śmierć, ciemność i zniszczenie. Ale nie wolno nam składać broni. Trzeba walczyć o kolejne pokolenia, o nasze dzieci i tych, którzy przyjdą po nich. One wciąż jeszcze nie zatraciły swojej tożsamości, swojego człowieczeństwa, wciąż jeszcze nie odeszły zbyt daleko od źródła, wciąż jeszcze mogą być tym, kim naprawdę są - dziećmi światłości. I być może zdążymy jeszcze zobaczyć to, co drzemie ukryte w ich sercach.

Przebudzenie mocy.




czwartek, 7 kwietnia 2016

Murem



Z ogromnym smutkiem i niedowierzaniem czytałam w ostatnich dniach posty i wpisy w mediach społecznościowych pisane przez dziewczyny i kobiety opowiadające się za aborcją, a przeciw obywatelskiemu projektowi ustawy, która ją całkowicie delegalizuje. Ze smutkiem, bo dziewczyny szerzą nieprawdziwe informacje, sieją grozę, rozbudzają histerię, powielają demagogiczne hasła propagowane przez grupy interesów związane ze środowiskiem klinik aborcyjnych i producentów wykorzystywanych przez nie materiałów medycznych i środków farmaceutycznych. Których ostatnim celem jest dobro kobiet. Ja naprawdę myślałam, że nikt w te hasła nie wierzy, że nawet feministkom bardziej chodzi o przedziwnie pojmowaną emancypację, może o zaistnienie w przestrzeni publicznej, niż realnie o prawo do aborcji. O naiwności...

Przekonałam się niestety po tych wpisach, że dziewczyny naprawdę szczerze wierzą w to, że trzeba usilnie zabiegać o zapewnienie kobietom prawa do, jak to się eufemistycznie ujmuje, "przerywania ciąży". Przychodzą mi na myśl "baranki na rzeź prowadzone" - kobiety same dały się tak zmanipulować, że walczą o prawo do zabijania swoich dzieci. I zafundowania sobie traumy na całe życie. Czytałam ich wypowiedzi początkowo z niedowierzaniem, bo ja naprawdę w swojej naiwności nie sądziłam, że przy dzisiejszym stanie wiedzy medycznej ktoś jeszcze może posługiwać się argumentami o "płodzie", który rzekomo nie jest człowiekiem. Przecież to urąga zdrowemu rozsądkowi. Skoro dziecku poczętemu, a więc owemu płodowi, przysługują choćby prawa do dziedziczenia, to przecież jest człowiekiem, prawda? Takim samym, jak każdy z nas. Skoro nie wolno w świetle prawa zabić dziecka, choćby było nieuleczalnie chore, powiedzmy kilka miesięcy po urodzeniu, to na jakiej podstawie mielibyśmy je zabijać kilka miesięcy wcześniej, dopóki jest w brzuchu mamy?

Niestety, musiałam jednak przyjąć do wiadomości, że - choć naprawdę nie chce mi się w to wierzyć - nasiąkliśmy tak dalece kulturą śmierci, że postulujemy istnienie "prawa" do zabicia własnego dziecka. Dziewczyny piszą na przykład: "Mój brzuch - moja sprawa", tak jakby nie rozumiały, że tam w środku, w tym brzuchu, jest drugi człowiek. Dlaczego mielibyśmy bezkarnie zabijać go, dopóki jest w brzuchu mamy? Skąd ta walka o to, żeby właśnie w tym brzuchu móc je zabić? Bo skoro tak, to pójdźmy w tym rozumowaniu konsekwentnie do końca - dlaczego nie zabić go równie bezkarnie, gdy już się urodzi?

Trzeba nam dorosnąć do wiedzy, którą obecnie dysponujemy. Nie możemy udawać, że nie rozumiemy, na czym polega aborcja. I twierdzić, że zabicie dziecka jest w jakichkolwiek okolicznościach usprawiedliwione. Nie jest, nigdy, tak samo w brzuchu mamy, jak i po urodzeniu. Zwolennicy aborcji grzmią, że kobieta ma prawo decydować o sobie i swoim życiu. Zgoda, ale nie ma przecież prawa decydować o tym, czy pozostawi przy życiu swoje dziecko! Nie da się aborcji jako czynu zakwalifikować inaczej, niż jako zabójstwo. Bez względu na okoliczności. Bo przecież nawet gdy trzeba ratować życie mamy w sytuacji zagrożenia, lekarz nie działa z zamiarem zabicia dziecka, nawet jeśli jego śmierć jest prawdopodobna - on chce uratować oboje. Bo przecież to nie dziecko jest winne, że poczęło się w trakcie czynu niedozwolonego, jakim jest gwałt. I przecież nie zabija się dzieci chorych, kiedy się już urodzą, czemu więc mielibyśmy je zabijać przed urodzeniem?

Nie ulega wątpliwości, że za każdą decyzją o aborcji kryje się ogromna tragedia. Rozmawiałam w naszym Domu Miłosierdzia z wieloma dziewczynami i dojrzałymi kobietami, które dokonały aborcji. One nigdy nie przestają o tym myśleć, wciąż winią się za to, że dały się namówić, czasem przymusić, że uwierzyły w to, że to jest ich "prawo", że dały się zmanipulować. Wciąż czują się odpowiedzialne. Dziś wolałyby raczej zaryzykować własnym życiem, niż przyczynić się do śmierci swojego dziecka. Któraś dziewczyna napisała, że być może niektóre kobiety po dokonaniu aborcji czują ulgę. Jakoś nie mogę w to uwierzyć. Może nie chcę. Może wciąż uparcie chcę wierzyć, że te dziewczyny, z którymi rozmawiałam, są reprezentatywne dla nas wszystkich. Że każda z nas, kobiet, cierpiałaby niewyobrażalnie mając świadomość, że przyczyniła się do śmierci dziecka, a tym bardziej swojego dziecka, a tym bardziej dziecka chorego, niechcianego, odrzuconego przez wszystkich. Że wciąż jest w nas odruch szlachetności, który każe je ratować, nawet jeśli cena, którą trzeba za to zapłacić, jest wysoka. Być może nawet najwyższa.

Na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat my, Polacy, pozbawiliśmy życia 20 milionów ludzkich istnień. To jest połowa populacji naszego kraju. I obawiam się, że większość tych aborcji nie została przeprowadzona z powodu zagrożenia życia, gwałtu czy nieuleczalnej choroby, ale ze strachu, z lęku przed przyszłością, braku wsparcia rodziny, przyjaciół i państwa.

Moja przyjaciółka jest wolontariuszką w rodzinnym domu dziecka. Widzi tam tragedie dzieci z FAS, chorobą sierocą, dzieci, które boją się płakać nawet gdy są głodne, porzuconych, bitych tak, że muszą być hospitalizowane... Ale zamiast twierdzić, że lepiej byłoby je zabić, otacza je miłością i troską, której nie zaznały od swoich najbliższych. I te dzieci otrzymują drugą szansę. Jedno nasze znajome małżeństwo adoptowało z domu dziecka trójkę dzieci, inne dwójkę, jeszcze inne do swojej własnej trójki dodało jedno adoptowane. W papierach nawet nie zastrzegli, że ma być zdrowe. W naszej szkole dziewczyny zbierają pieniądze i kompletują wyprawkę dla młodej samotnej mamy w ciąży. Kupują dla niej pieluszki, ubranka, dopytują się, czego jeszcze może potrzebować. I ta mama nie została sama, miała odwagę przyjąć swoje dziecko. Tak niewiele czasem wystarczy, żeby ocalić życie.

To jest właściwa droga. Ratować dzieci i wspierać ich mamy. Niezależnie od tego, jak potoczyły się ich losy, dlaczego i w jakim wieku zaszły w ciążę. Otaczać je i ich dzieci szacunkiem i troską, a nie wmawiać im, że mają prawo "wyboru". Bo przecież dla orędowników aborcji ten wybór jest tylko jeden - alternatywą dla utrzymania ciąży jest zabicie dziecka. 

Gdy czytałam pewien post nawołujący do walki o prawo kobiet do aborcji, w niewybrednych słowach obrażający ludzi, którzy się jej sprzeciwiają, zdumiały mnie i przestraszyły komentarze typu "Dziękuję za ten piękny post". Naprawdę, zmroziło mnie po prostu. Bo o treści tego posta wiele można byłoby powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest piękny. I znów, chcę wierzyć, że dziewczyny się po prostu zagalopowały w tej gorącej dyskusji, że popłynęły na emocjach, że jakby przyszło co do czego, to każda z nich stanęłaby murem za siostrą, przyjaciółką czy córką, która zdecydowała się zachować dziecko przy życiu nawet w najbardziej niesprzyjających okolicznościach.

Wszystkie byśmy tym murem stanęły, prawda? Powiedzcie, że tak...






Tych, którzy chcą poczytać więcej o projekcie ustawy, odsyłam do strony Ordo Iuris: