poniedziałek, 23 marca 2015

Zaćmienie

W zeszły piątek mieliśmy okazję oglądać zaćmienie słońca na profesjonalnym sprzęcie - okazało się, że nasz ksiądz Krzysztof jest zapalonym astronomem, który chętnie dzieli się z innymi swoją wiedzą i pasją. Przyglądając się więc kolejnym etapom zaćmienia, obserwowaliśmy też zmieniające się natężenie światła, spadającą temperaturę powietrza i ciszę, jaka nastała w przyrodzie, gdy ptaki pochowały się do gniazd.


I rozmawialiśmy o tym, czy to, co działo się dwa tysiące lat temu podczas śmierci Jezusa na krzyżu, wyglądało podobnie. Z naukowego punktu wiedzenia nie mogło to być zwykłe zaćmienie słońca - chyba, że naukowcy mocno pomylili się w rachubach. Niemal pełne (97%) zaćmienie słońca miało miejsce w Jerozolimie w listopadzie 29 roku, niecałe pięć miesięcy przed dniem, który przyjmuje się za najprawdopodobniejszą datę śmierci Jezusa (7 kwietnia 30 roku). Ewangelie mówią też o trzęsieniu ziemi, więc w przyrodzie działo się chyba jednak więcej, niż tylko to, co wynika ze zwykłych "obrotów ciał niebieskich". Tak czy inaczej, z pewnością wyglądało to niesamowicie. Przecież nawet my czuliśmy się nieswojo w tym dziwnym świetle przyćmionego słońca...

I tym sposobem z astronomicznej ciekawostki zrobiło się nam prawdziwe przygotowanie do Paschy. W uszach brzmiały mi dobrze znane słowa z Wielkiego Piątku: "Od godziny szóstej mrok ogarnął całą ziemię aż do godziny dziewiątej" (Mt 27, 45.51).

Gdy umiera Bóg, nastaje ciemność. Nie ma już nic, zostaje pustka. Widać to doskonale w naszym świecie, który z taką skwapliwością powtarza za Nietzschem: Gott ist tot. I bezmyślnie podąża w tanecznym korowodzie prosto w objęcia śmierci.

Tylko, że to dopiero część prawdy. Tak, Bóg umarł. Tyle kosztowała Go miłość do nas. Zszedł z nami na samo dno ciemności, pustki, śmierci, doświadczył oddzielenia od swojego Ojca, które stało się naszym udziałem. Ale przecież potem zmartwychwstał i żyje! Jego pusty grób zadaje kłam twierdzeniom mędrków i celebrytów wszystkich czasów.

Jezus żyje! Ta niewiarygodna prawda zmienia wszystko. A my, którzy uwierzyliśmy, jesteśmy tego świadkami.


czwartek, 19 marca 2015

Bunt dwulatka

Od jakiegoś czasu przechodzimy fazę buntu z kolejnym dwulatkiem. To już czwarty raz! Nie mogę się powstrzymać od uśmiechu, gdy widzę, jak książkowo to znów przebiega... Takie przewidywalne, że aż słodkie. Coś się maluchowi nie spodoba, mama czegoś nie pozwoliła, albo po prostu zmęczenie wzięło górę - i od razu pac na kolanka, pozycja ślimaka, buzia ukryta w rączkach i burzy złotych loczków. I jak tu się na takiego ślimaczka gniewać?


Nie czytałam zbyt dużo na ten temat, bo ja w ogóle nie jestem za bardzo z tych mam czytających podręczniki psychologiczne o wychowywaniu dzieci, ale przecież i tak intuicyjnie widać, że ten etap jest maluchowi bardzo potrzebny. To kolejna faza wchodzenia w samodzielne istnienie - najpierw w wymiarze fizycznym, gdy jej organizm został odcięty od dostawy tlenu i pożywienia z mojego organizmu w momencie narodzin, a teraz na poziomie psychicznym i emocjonalnym, gdy zaczyna coraz bardziej zdawać sobie sprawę z tego, że może decydować o sobie samej beze mnie. I tym pierwszym próbom samostanowienia towarzyszy oczywiście sprawdzanie granic i mojej reakcji.

Wiem jednak, że w tym wszystkim jej małe serduszko potrzebuje najbardziej pewności, że może spróbować swoich sił i że mama się za to nie obrazi. Że nie odejdzie, że będzie tuż przy niej. Że może eksperymentować i odkrywać rzeczywistość nie bojąc się, że mnie utraci. Bo o tym, że takie eksperymenty mogą być niebezpieczne, wiem na razie tylko ja...

I choć czasem jest mi oczywiście przykro, gdy moja mała królewna jest obrażona, to biorę to na siebie. Wolę, żeby zabolał mnie jej wyrzut i zagniewane oczka, gdy nie rozumie mojego zakazu, niż żeby się przekonała, co mogłoby się stać, jeśli pozwoliłabym jej zbliżyć rączkę do ognia, rzucić o ziemię szklaną miseczką, wylać na siebie gorącą herbatę, czy wybiec na ulicę za piłką...

Bo czy i z nami nie jest dokładnie tak samo? Choć mamy po kilkadziesiąt lat, wciąż nie wyrośliśmy z buntu dwulatka wobec naszego Ojca. Gniewamy się na Niego, że niby "nie wysłuchuje naszych modlitw", że "ciągle same zakazy", że "trudna jest ta mowa, któż jej może słuchać" (J 6, 60). A On doskonale wiedział, że gdy da nam wolną wolę, sam będzie też musiał ponosić jej konsekwencje. I woli być zraniony naszym buntem, niż pozwolić nam na nasze głupie pomysły, które mogą nas pozbawić nie tylko szczęścia, zdrowia, albo i życia, ale nawet całej wieczności. Podobno jak Bóg chce kogoś ukarać, to spełnia jego prośby...

I na końcu to my jesteśmy śmieszni z tą naszą obrażoną miną, zbuntowani wobec Słowa, które daje pełnię życia i wolności, przekonani o tym, że my wiemy lepiej, że już my lepiej urządzilibyśmy ten świat. A On patrzy na nas z pobłażliwym uśmiechem i nie chowa w sercu urazy za to wszystko, czym Go ranimy - za nieufność, podejrzliwość, oskarżenia i bunt. Bo kocha nas, te swoje głupiutkie dzieci, którym się wydaje, że zjadły wszystkie rozumy.


Przytulam więc mocno moją małą królewnę, całuję wydęte usteczka i mówię jej do uszka o tym, jak bardzo ją kocham. Czekam, aż moje słowa dotrą do jej serca. I już po chwili czuję, jak schodzi z niej całe napięcie, a jej małe rączki obejmują mnie za szyję i przytulają z całej siły. Jej też bardziej zależy na mnie, niż na rozsypaniu czekoladowych kuleczek po całej kuchni...

I kiedy tak sobie siedzimy, mam wrażenie, że Bóg mówi do mojego serca o swojej miłości. O tym, że nie zważa na moje dąsy, nie gniewa się o moje głupie myśli. Że choć Go boli moja nieufność, woli sam być zraniony, niż pozwolić, żebym mnie coś się stało, żebym naraziła się na niebezpieczeństwo. Że nie pozwoli mi włazić w pokrzywy, ani sięgać po jabłko z drzewa, w którego liściach ukrywa się wąż. Choćbym Mu krzyczała w twarz, że mnie nie rozumie, że ja wiem lepiej, że musi mi pozwolić!...

Bo wie, że nie potrafię się oprzeć Jego miłości, że zależy mi na niej bardziej, niż na czymkolwiek innym. Że tak jak św. Paweł, wszystko inne uznaję za śmieci (Flp 3, 8).

Ale przede wszystkim dlatego, że jest po prostu dobrym Ojcem.

Miłosierny jest Pan i łaskawy, 
nieskory do gniewu i bardzo łagodny. 
Nie wiedzie sporu do końca
i nie płonie gniewem na wieki. 
Nie postępuje z nami według naszych grzechów 
ani według win naszych nam nie odpłaca. 
Bo jak wysoko niebo wznosi się nad ziemią, 
tak można jest Jego łaskawość dla tych, co się Go boją. 
Jak jest odległy wschód od zachodu, 
tak daleko odsuwa od nas nasze występki. 
Jak się lituje ojciec nad synami, 
tak Pan się lituje nad tymi, co się Go boją. 
(Ps 103, 8-13)



sobota, 14 marca 2015

Punkt zero

Uświadomiłam sobie niedawno, że wymyślam sobie ludzi. Ćwiczenie zupełnie bez sensu, a jednak przyłapuję się na nim kolejny raz i kolejny raz dużo mnie to kosztuje. Piszę więc o tym tutaj, trochę ku przestrodze, ale bardziej jako upomnienie wobec siebie samej: wymyślanie ludzi to prerogatywa Stwórcy, mnie nic do tego! I słusznie cierpię z tego powodu.

Czas wrócić do punktu zero. Przyjąć drugiego człowieka takiego, jakim jest, po prostu. Nie umieszczać nad jego głową anielskiego nimbu, jak mi się to kolejny raz zdarza, nie upiększać go cechami, które nie są częścią jego osobowości, nie wybielać i nie złocić... Bo gdy potem spadnie z tego wymyślonego przeze mnie piedestału, a prędzej czy później spadnie na pewno, to będzie to z wielkim hukiem. A we mnie trafią odłamki.

Człowieka trzeba zobaczyć takim, jakim jest, z całą jego małością i wielkością jednocześnie, z całą jego historią, z całym potencjałem otwartej wciąż przyszłości. Pozwolić mu być sobą. Nie stawiać mu wymagań, którym albo nie może, albo wcale nie musi sprostać - bo jakie mam prawo twierdzić, że ja wiem, jak powinna wyglądać najlepsza wersja jego samego? I jakie mam prawo być zawiedziona, gdy się okaże, że nie jest wcale taki, za jakiego go miałam? To nie jego wina. To ja go sobie wymyśliłam.

Zamiast po prostu go poznać.

Punkt zero. Miejsce bezpieczne, uczciwe, w którym można spotkać drugiego człowieka, bez wędrowania w kółko po układzie współrzędnych, bez popadania w skrajności negatywnych ocen czy wybujałych oczekiwań. Których nikt nie ma obowiązku spełniać. Bez konieczności balansowania na cienkiej, napiętej linie swoich wyobrażeń, zawieszonej gdzieś w powietrzu, ponad rzeczywistością.

Na szczęście, tak sobie myślę, najłatwiej uniknąć tego wszystkiego wobec tych, którzy są najbliżej, których znamy najlepiej. Nie ma mowy o tworzeniu sobie takich wyobrażonych, papierowych, jednowymiarowych postaci, gdy naprawdę udało nam się w relacji z kimś stanąć i pozostać w punkcie zero. I tylko wtedy może być mowa o prawdziwej relacji, bo prawdziwe relacje buduje się z prawdziwymi ludźmi.

Siedziałyśmy wczoraj nad kubkami kawy z moją przyjaciółką, gadając o życiu. Żadna z nas niczego nie udawała. Wiemy o sobie dużo, choć pewnie nie wszystko - nie wiem, czy w ogóle da się poznać drugiego człowieka tak do końca. Ale dzięki temu, że każda z nas przynajmniej spróbowała poznać tę drugą, zamiast ją sobie wymyślać, czujemy się ze sobą bezpiecznie. I możemy mówić o rzeczach, o których nie mówimy z nikim innym.


Tak przecież buduje z nami relację Bóg - zna nas dobrze, wie o nas wszystko i nie każe nam udawać. Wobec Niego to zresztą byłoby śmieszne. Z Nim można czuć się bezpiecznie, bo na Jego miłość się nie zasługuje - ona po prostu jest. Jak mówi Księga Psalmów: "Wie On, z czego jesteśmy utworzeni, pamięta, że jesteśmy prochem." (Ps 103, 14). I choć pokłada w nas wielkie nadzieje, choć wzywa nas do świętości, kocha nas już tu i teraz, a Jego miłość jest niezależna od tego, na jakim etapie drogi jesteśmy. On nie kocha swoich wyobrażeń o nas, ale te swoje dzieci, którymi jesteśmy dzisiaj. 

W naszym punkcie zero.





niedziela, 8 marca 2015

Środek życia

Jesteśmy sobie na spacerze w niedzielne popołudnie, nie w komplecie, co prawda, bo najstarsza królewna nadrabia obowiązki szkolne, ale poza tym jest cudownie - jesteśmy razem. Mamy czas, by pobyć ze sobą, nacieszyć się tym byciem, nacieszyć się sobą, nabyć się tym cieszeniem... Aż tu nagle mój ci on wypala: "No tak, i połowa życia za nami". A ja na to z oburzeniem: "Że co? Jak połowa za nami? Toż to właśnie jest sam środek naszego życia!"

Sam środek. Właśnie spełniają się nasze marzenia sprzed kilkunastu lat - jest nas o czwórkę więcej, niż kiedy zaczynaliśmy. A przecież marzeń nie koniec, to dopiero początek - przed nami jeszcze całe lata radości z tej czwórki, a potem z kolejnego pokolenia królewien i królewiczów. Już się na to cieszę, ba! my już nawet rozmawiamy o wyprawce dla nich. Może trochę w tym przesady, nie przeczę - ale z drugiej strony, tyle jest dzieci niechcianych, nieoczekiwanych przez swoich rodziców... A my tym bardziej chcemy i oczekujemy tych istnień, którymi dopiero kiedyś przyjdzie nam się cieszyć. A że i naszych rodziców zaraziliśmy tą radością, będą w sumie chciane i oczekiwane przez trzy pokolenia!


I wierzę mocno, że to nasze oczekiwanie, radość z tych, którzy dopiero mają przyjść, będzie dla nich błogosławieństwem, już teraz. Niech się im tego błogosławieństwa nagromadzi jak najwięcej, niech nasze dobre myśli i modlitwy wyprzedzają ich przyjście na ten świat. A kiedyś będziemy mogli im o tym opowiedzieć.

Żeby kiedy nas już nie będzie, mogły to błogosławieństwo przekazywać dalej, kolejnym pokoleniom.


Dni człowieka są jak trawa; 
kwitnie jak kwiat na polu. 
ledwie muśnie go wiatr, a już go nie ma, 
i miejsce, gdzie był, już go nie poznaje. 
A łaskawość Pańska na wieki wobec Jego czcicieli, 
a Jego sprawiedliwość nad synami synów
nad tymi, którzy strzegą Jego przymierza.

(Ps 103, 15-18)














piątek, 6 marca 2015

Restart

Dużo się działo ostatnio, na tyle dużo, że trochę przestałam nadążać za tym, co przynosi każdy kolejny dzień. Każdego wieczora mam wrażenie, że już więcej się nie zmieści, że zabraknie mi sił, że chyba trzeba się poddać, z czegoś zrezygnować... a potem przychodzi nowy poranek i znów w moje serce wstępuje nadzieja, że się uda. I jakiś nowy zapał, bo tyle przecież jest do zrobienia dobrych rzeczy, tyle planów, projektów i marzeń, tyle myśli do pomyślenia, tyle słów do napisania, tyle dobrych rozmów, które czekają tylko na dobrą okazję. I tyle ludzkich istnień wokół mnie do kochania.

Stanisław Jerzy Lec wydał kiedyś zbiór fraszek zatytułowany "Myśli nieuczesane". Zawsze sobie myślałam, że myśli człowieka nieuczesanego są zupełnie inne od myśli człowieka po porannej toalecie. W każdym razie ze mną z pewnością tak jest. Rano człowiek wstaje, patrzy do lustra i słabo mu się robi... Ale wystarczy chwila wysiłku i okazuje się, że znów się udało przywrócić stan przyzwoitej wyglądalności. Co dodaje odwagi do zmierzenia się z kolejnym dniem. Bo skoro to się udało, to już nie ma rzeczy niemożliwych :-)

W każdym razie, choć Lec był jak mi się zdaje ateistą, podoba mi się na dziś jedna z jego myśli, taka wielkopostna: "Wszystko jest w rękach człowieka. Dlatego należy często je myć." Mnie osobiście najlepiej mycie rąk wychodzi w konfesjonale - i może stąd ta dziwna radość i nadzieja, która nie daje się stłumić zmęczeniem i natłokiem codziennych spraw.



Patrzę na stojące w naszej kuchni szafirki, które dzielnie pną się w górę, do słońca - choć ono jeszcze niechętnie zagląda przez okna. Na dworze deszcz, śnieg i zimny wiatr, a one nie ustają, wiedzą swoje - idzie wiosna. Słońce może się ukrywać, ale w końcu rozpromieni się na dobre. I ja wierzę, że po dniach szarugi i zwątpienia, smutku, deszczu i wiatru, który wieje prosto w oczy, przyjdzie czas pocieszenia, wytchnienia i radości.

I jeśli nawet płacze człowiek wieczorem, ranek przywraca mu radość.

(Ps 30, 6, Biblia Warszawsko-Praska)