czwartek, 19 maja 2016

Pierwsze i ostatnie


Dawno się tak nie naliczyłam w kościele, jak w ostatnią sobotę. Tabliczkę mnożenia mam powtórzoną prawie całą, choć z niewiadomego powodu najdokładniej chyba ósemki i siódemki. Pewnie dlatego, że w dzieciństwie wydawały mi się najtrudniejsze. Zapyta ktoś może, po co powtarzać w kościele tabliczkę mnożenia? Otóż po to, by rozbroić tykającą bombę zegarową wzbierających emocji. To sprawdzony sposób, który kobiety przekazują sobie w tajemnicy - albo i nie - by pomóc sobie nawzajem w opanowaniu wzruszenia, które w przeciwnym razie doprowadziłoby najpewniej do wybuchu niedającego się zahamować potoku łez. Okazuje się bowiem, że w liczenie zaangażowana jest inna część mózgu, niż ta, która odpowiada za uczucia, co pozwala przekierować jego aktywność w obszary matematyczne, zyskując chwilę czasu na opanowanie emocji.

A walka ta toczyła się we mnie w trakcie sobotniej uroczystości, podczas której byliśmy świadkami pierwszego tak namacalnie realnego i świadomego spotkania naszej trzeciej z kolei królewny z Tym, który stoi u początków jej istnienia. Nie od dziś wiadomo wszystkim, którzy mnie znają, że mam oczy w mokrym miejscu, ale to, co działo się we mnie tej soboty, było wyjątkowo intensywne. No bo jak tu się nie wzruszać, patrząc na tę małą grupkę kilkunastu dziewczynek w białych sukienkach, wybranych, ukochanych, ocalonych za tak wysoką cenę... Stały tam jak perełki, piękne, skupione, ciche i poważne, przynajmniej po części, na ile w ogóle człowiek jest w stanie to pojąć, rzeczywiście chyba świadome tego, co się właśnie dokonuje - oto spotkanie wieczności z doczesnością, źródła wszelkiego istnienia z prochem ziemi. 

Niezwykły dzień, jedyny taki, niepowtarzalny. Mówi się, że najlepiej przygotować się do spotkania z Panem podchodząc do niego tak, jakby było pierwsze i ostatnie zarazem. Jeśli o mnie chodzi, to w tę sobotę bez trudu cofnęłam się do tego pierwszego spotkania bez mała o trzydzieści lat - śpiewaliśmy nawet te same pieśni, które nuciłam jako mała dziewczynka, włącznie z hymnem metodysty Judsona W. Van DeVentera, w Polsce śpiewanej do słów "Wszystko Tobie oddać pragnę". Bardzo zresztą ekumenicznie.

A zatem początek drogi za nami, teraz trzeba skupić się na tym, żeby nie utracić tej pierwszej miłości. Nie uronić nic z tego pierwszego zachwytu, świeżości pierwszokomunijnego poranka, zapału i radości, która wypełnia od środka i aż po same brzegi, a czasem występuje z brzegów, by spłynąć po policzkach łzami wzruszenia.

I każde spotkanie z Nim przeżywać tak, jakby było zarazem pierwsze i ostatnie.






4 komentarze:

  1. Obfitego błogosławieństwa Bożego dla córki i wytrwania w dobrem :)

    Ostatnio do I Komunii przystępowała dziewczynka z naszej wspólnoty i też się w pewnym momencie z kolegą zadumaliśmy, jakie to niesamowite: od teraz zawsze będzie mogła przyjmować swojego Najlepszego Przyjaciela, On będzie jej siłą... aż trudno wyrazić, jakie to wielkie, a jednocześnie wyrażone w bardzo prostych znakach.

    A co do hymnu: u nas się śpiewało "Wszystko Tobie oddać pragnę". Bardzo lubię tę pieśń. :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ożesz faktycznie, pomyliłam tekst z inną pieśnią! Też do słów "I surrender all", dużo jest tych hymnów o oddawaniu życia u naszych braci protestantów, w Kumran śpiewamy jeszcze co najmniej dwa do podobnych słów. Dzięki, poprawiłam szybko w tekście posta. To wszystko z tych emocji :-)
      Dziękuję za życzenia, zrobimy co w naszej mocy, a reszta to już będzie moc z wysoka.

      Usuń
    2. Pomyślałam, że pewnie na Mazowszu śpiewa się inaczej niż na Kujawach czy Pomorzu :)
      Lubię pieśni o oddawaniu życia Bogu. Po kobiecemu widzę w Nim tego, kto mi daje poczucie bezpieczeństwa, kto mnie chroni, kto jest blisko, komu mogę zaufać - no jak Komuś takiemu nie oddać życia?

      Usuń