poniedziałek, 28 grudnia 2015

Po prostu

Przyznaję ze wstydem i skruchą, że dopiero teraz przeczytałam "Chrześcijaństwo po prostu" C.S. Lewisa. Wiedziałam, przeczuwałam podskórnie, że to jedna z tych książek, którą muszę przeczytać koniecznie, a myśl ta chodziła za mną bez mała przez ostatni rok. Dlatego na tegorocznej liście wymarzonych prezentów, czyli pozycji książkowych pod choinkę, umieściłam ją na prominentnym, pierwszym miejscu - i nie zawiodłam się ani trochę. Więcej, zgodnie ze starą maksymą, która mówi, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, po tym, co już przeczytałam z książek C.S. Lewisa, mam jedynie ochotę na kolejne. 

Błyskotliwość jego myśli, dowcip i lekkość, z jaką z ogromną przenikliwością przedstawia on najtrudniejsze filozoficzne i teologiczne tematy, przemawiają do mnie tak, jak dzieła niewielu innych autorów. Co ciekawsze, odkrywam, że różne moje przemyślenia musiały gdzieś po drodze zostać zapożyczone z jego myśli, które przeniknęły już do naszej wspólnej świadomości - zbieżność wysnuwanych przez niego wniosków z tym, do czego sama dochodzę, nie może być tak zupełnie przypadkowa. 

Choć po trosze wyjaśnia ją pewnie także i to, że wnioski te odnoszą się do najbardziej podstawowych zasad chrześcijańskiego spojrzenia na rzeczywistość i interpretacji wszechświata, a ponieważ C.S. Lewis także odwołuje się w swych rozmyślaniach przede wszystkim do tak zwanego zdrowego rozsądku, czyli po prostu wspólnej nam zdolności logicznego rozumowania, dochodzimy do tych samych wniosków - i w sumie nie ma w tym nic aż tak zaskakującego.

Jakkolwiek by nie było, przez ostatnich kilka dni rozkoszuję się lekturą esejów i rozmyślań zawartych w "Chrześcijaństwie po prostu" w świetnym przekładzie Piotra Szymczaka. Posłuchajcie kilku wyjątków, które odnoszą się akurat do wydarzeń, jakich oktawę właśnie świętujemy:

Terytorium okupowane przez wroga - oto czym jest ten świat. Chrześcijaństwo to opowieść o tym, jak prawowity król przedostał się - niejako w przebraniu - na okupowane ziemie i wzywa nas wszystkich do wzięcia udziału w wielkiej kampanii dywersyjnej. (s. 55)

Bóg nigdy nie chciał, żeby człowiek był stworzeniem czysto duchowym. Dlatego składa w nas nowe życie za pomocą rzeczy materialnych, jak chleb i wino. Można to uznać za pewną toporność lub brak uduchowienia. Bóg tak nie uważa. Bóg lubi materię. Sam ją wymyślił. (s. 71)

Nie wolno sądzić, że Bóg zabrania pychy, bo pycha Go obraża, albo że domaga się pokory z powodu swojej własnej godności - tak jakby Bóg sam był pyszny. Bóg ani trochę nie przejmuje się własną godnością. (s. 129)

[Miłość Boga] nie nuży się naszymi grzechami ani naszą obojętnością, i dlatego jest wręcz nieubłagana w swojej determinacji, abyśmy zostali z tych grzechów uleczeni - za każdą cenę, niezależnie od ceny, jaką przyjdzie nam zapłacić i niezależnie od ceny, jaką miałby zapłacić On sam. (s. 134)

To oczywiście tylko maleńkie fragmenty, które nie mogą nawet aspirować do ukazania tego, czym jest całość. Jeśli jednak ktoś z Was ma ochotę na uczciwą intelektualnie, napisaną z szacunkiem dla czytelnika, pozbawioną sentymentalizmu i truizmów lekturę, to zdecydowanie polecam.

A sama tymczasem sięgam już po kolejną.



poniedziałek, 21 grudnia 2015

Le Divin Enfant

W ostatnich dniach Adwentu, powoli i stopniowo, zaczynamy ozdabiać nasz dom i otaczać się kolejnymi dekoracjami, które mówią o zbliżających się Świętach Bożego Narodzenia. Dawkujemy sobie tę przyjemność, żeby móc czekać przez cały czas oczekiwania - aż do ostatnich porannych rorat i ostatniego wieczoru poprzedzającego ten radosny dzień narodzin Dziecka, które całe pokolenia wyglądały przed nami, przez tyle tysięcy lat. W domu pachnie już świątecznymi potrawami i korzennymi przyprawami, na wieńcu adwentowym zapłonęła wczoraj czwarta świeca, kalendarz na schodach napełnia się karteczkami, na których odnotowujemy dobre uczynki i wyuczone na pamięć fragmenty z Pisma Świętego. Choinka, przywieziona prosto z lasu, czeka już oprawiona na tarasie, przyozdobiona jedynie złotymi światełkami. Do domu wejść jej będzie wolno dopiero za kilka dni.


A w ostatnich dniach przed tym wydarzeniem, które na zawsze zmieniło historię ludzkości i całego świata, myślę szczególnie o Matce tego Dziecka i tej wyjątkowej sytuacji, w której znalazła się po Jego poczęciu. 

Gdy byłam małą dziewczynką, patrzyłam na nią jako na postać z pogranicza naszego świata, wyłączoną z cierpienia i trudu, tego wszystkiego, co jest naszym codziennym ludzkim doświadczeniem. Im byłam jednak starsza, tym bardziej zaczynałam dostrzegać w niej człowieka z krwi i kości, widzieć w niej właściwą ludziom wielowymiarowość. Teraz zaś, gdy w kolejnych dniach Adwentu znów przyglądamy się tamtym wydarzeniom sprzed tysięcy lat, kolejny raz zastanawiam się nad tym, jak to wszystko wyglądało z jej perspektywy.

Czy wybierając się z pośpiechem w góry, aby odwiedzić Elżbietę, o której błogosławionym stanie dowiedziała się przy okazji Zwiastowania, nie musiała też przypadkiem uciekać przed znaczącymi spojrzeniami, surowymi komentarzami, czy wręcz oskarżeniami pod swoim adresem? Czy lokalna społeczność nie zaczęła już przypadkiem myśleć o tym, że należałoby ją ukamienować? Przecież jeżeli sam Józef uznał, że trzeba ją będzie chronić i zamierzał ją potajemnie oddalić, w oczach sąsiadów ona mogła już zasłużyć na potępienie i śmierć.

A więc i ona zaznała goryczy niesprawiedliwych oskarżeń, raniących spojrzeń i słów, podobnie, jak miał tego doświadczyć jej Syn. A więc i ona, z całą swoją kobiecą wrażliwością i kruchością, rozumie, jak bolą niesłuszne zarzuty i osąd... W dodatku nie miała się nawet za bardzo jak przed nimi bronić - co miała im wszystkim odpowiedzieć? Że przyszedł do niej anioł? I powiedział, że urodzi Syna, pozostając jednocześnie dziewicą? Już widzę te kpiące spojrzenia i niewybredne żarty...

Jaką więc ulgą musiało dla niej być zachowanie Elżbiety, która zamiast zarzucić ją oskarżeniami i wyrzutami, powitała ją słowami błogosławieństwa - które zresztą powtarzamy do dziś w Pozdrowieniu Anielskim. Nosiła je pewnie potem w sercu jako tarczę przed wszystkim tym, co miało ją spotkać od innych ludzi - szyderstwem, pogardą, niesprawiedliwością i odrzuceniem. I nie zapomniała ich po wielu latach, gdy już po zmartwychwstaniu i wniebowstąpieniu swojego Syna, siedziała któregoś wieczoru przy ognisku z Łukaszem, opowiadając mu, jak to było...

Jedno jest pewne - było warto! Jesteśmy jej winni wdzięczność, bo swoim fiat zapoczątkowała lawinę wydarzeń, które będą wspominane przez całą historię ludzkości, aż do skończenia naszego świata, a potem już na zawsze.

Gdy więc zbliżają się te dni, które dla niej wcale nie były łatwe i przyjemne, ale w których oprócz trudu i niewygód zaznała także rzeczywistości nie z tego świata, dotykając nieskończoności zamkniętej w granicach ludzkiego doświadczenia, wieczności, która wdarła się w nasz świat i naszą czasoprzestrzeń... my sami także oddajemy się radości tych Świąt - radości z wypełnionej obietnicy, która dała nam wszystkim nadzieję na powrót do domu.

W tym roku towarzyszy nam stara francuska kolęda z 1862 roku. Życząc więc sobie i Wam wszystkim, aby nadchodzące Święta także i nas przeniosły w ten inny wymiar rzeczywistości, zapraszam, byście dołączyli do nas. Posłuchajcie:




Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, 
że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana.
(Łk 1,45)









poniedziałek, 14 grudnia 2015

Maranatha

Jeśli ktoś z Was tęsknie wspomina dom rodzinny, w którym mama czy babcia śpiewała godzinki i myśli, że te czasy dawno już minęły - to zapraszamy do nas, szczególnie w weekendy, gdy śpiewamy niekiedy od rana do wieczora. Nie godzinki akurat, no i może trochę przesadziłam - robimy sobie przerwy na posiłki i inne tego rodzaju czynności, ale repertuar mamy równie piękny. Wczoraj na przykład między przygotowaniem kolacji a wieczorną modlitwą odśpiewałam "Wody Jordanu" na wyraźne i nieustępliwe żądanie najmłodszej królewny, z jej towarzyszeniem zresztą, pewnie około stu razy.

Jakoś najlepiej wyśpiewuje się tęsknotę muzyką. Zawsze tak było, wystarczy pomyśleć o trubadurach śpiewających tęskne serenady dla swoich ukochanych, czy o ukraińskich dumkach, jak choćby przepięknej Dumce na dwa serca z "Ogniem i mieczem". I pewnie też dlatego zrodziła się w naszych sercach pieśń o czekaniu na Tego, który ma nadejść, w oparciu o słowa starożytnej Pieśni nad Pieśniami, pochodzącej z IV lub III wieku przed naszą erą. Pomyślałam, że podzielę się nią z Wami tutaj, żeby oddać choć trochę klimat tego naszego adwentowego oczekiwania. Oto fragment z naszej ostatniej adoracji:




Widzę go, lecz jeszcze nie teraz, 
dostrzegam go, ale nie z bliska: 
wschodzi Gwiazda z Jakuba.
(Lb 24,17)

Cicho! Ukochany mój!
Oto on! Oto nadchodzi!
(PnP 2,8)




wtorek, 8 grudnia 2015

Życiodajna broń

Przepraszam za moją chwilową nieobecność w wirtualnej przestrzeni. W tak zwanym realu dostałam jakiś czas temu serią z karabinu maszynowego i dopiero niedawno wypuścili mnie ze szpitala polowego. Tym postem chciałabym więc także podziękować wszystkim, którzy byli przy mnie i pomogli w odzyskaniu sił - ale przede wszystkim mojej drugiej połowie i towarzyszowi broni, bo to dzięki bezpośredniej transfuzji, do której przystąpił natychmiast i którą kontynuował aż do skutku, udało mi się w końcu dojść do siebie i stanąć na nogi. 

Bez Ciebie nie dałabym rady.

Po tym doświadczeniu została we mnie refleksja odnośnie tego, jak bardzo boli seria oddana z bliska. Nawet gdy jest mało celna, bo już sama siła uderzenia wystarczy, żeby zadać cierpienie. I niełatwo potem zdobyć się na odwagę, by wrócić na pole bitwy. Ja w każdym razie miałam zdecydowanie tendencję do zaszycia się w okopach.

Gdy jednak wylizałam się z ran, postanowiłam schować głęboko na dnie szafy swój własny karabin maszynowy, jeszcze przed pierwszym użyciem. Są inne sposoby walki, znacznie bardziej skuteczne, bo zamiast nieść śmierć mogą sprawić, że przeciwnik sam opuści broń, usiądzie z nami w okopach i gdy zaczniemy rozmawiać, okaże się, że tak naprawdę nigdy nie byliśmy nieprzyjaciółmi. Że daliśmy się wmanewrować w wojnę przeciwko sobie nawzajem, zamiast zwrócić się razem przeciw temu, który tak naprawdę jest naszym najbardziej zaciętym wrogiem. Że pozwoliliśmy mu wykorzystywać się do jego planów i sami przykładaliśmy rękę do realizowania jego strategii i celów - a przecież on przychodzi właśnie po to, żeby kraść, zabijać i niszczyć (por. J 10,10).

Sięgam więc dziś po broń, która zamiast zadawać śmierć - niesie życie. A ze względu na czas oczekiwania, który tymczasem się rozpoczął, stała się ona jednocześnie naszym pomysłem na tegoroczny Adwent. Dotychczas w naszym adwentowym kalendarzu zbieraliśmy dobre uczynki jako prezenty dla Nowonarodzonego. W tym roku dodaliśmy do tego fragmenty z Pisma świętego - słowa Ojca, których nasze królewny uczą się na pamięć:


Zaczęliśmy oczywiście od kerygmatu, by ku swojej radości odkryć, że te słowa, którymi sami żyjemy, gdzieś w międzyczasie, w jakiś tajemniczy sposób, przebiły się już do świadomości naszych dzieci. Bo chyba jest tak, że ich serca zostały celowo ukształtowane w ten sposób, by wychwytywać je jak radar z białego szumu słów  i dźwięków wokół nas... Okazało się przy tym, że wchodzimy chyba powoli w ten etap, choć to oczywiście dopiero sam początek, w którym do relacji rodzice - dzieci dochodzi jeszcze jeden wymiar: braci w wierze i uczestników tej samej walki.

Mam więc nadzieję, że w ten sposób nauczymy ich korzystać z tej jedynej broni, która zamiast zabijać i ranić - niesie życie. I że sami nauczymy się posługiwać nią do perfekcji.








środa, 25 listopada 2015

Spokojny sen

Nie macie czasem wrażenia, że czas przyspiesza w miarę, jak jesteśmy coraz starsi? Kiedyś tydzień wydawał mi się wiecznością, byłam przekonana, że w tydzień jestem w stanie zrobić właściwie wszystko. Ciągnął się po horyzont, następny weekend ginął gdzieś w mrokach przyszłości, która miała nadejść dopiero kiedyś. Dziś tydzień mija mi jak jeden dzień, miesiąc jak tydzień, a rok... no cóż, powiem tylko, że gdyby nie to, że jestem tłumaczem przysięgłym i muszę kojarzyć, jaka dziś data, kiedy wpisuję dane do repertorium, jakby mnie kto zapytał znienacka, który to rok, miałabym zapewne wątpliwości.


Poniekąd to może i dobrze, czas staje się dla nas względny, podobnie jak dla naszego Ojca, w którego oczach tysiąc lat jest jak wczorajszy dzień, który minął (por Ps 90,4). Jego przemijanie już tak nie przeraża, bo czas, tak jak wszystko inne, przybiera wreszcie funkcję służebną wobec tego, co naprawdę ma znaczenie. Na pierwszy plan wysuwają się rzeczy pierwsze - first things first, jak mawiają Anglicy. Czas, który kiedyś wypełniał się tysiącem różnych spraw, dziś służy do spędzania go na tym, co najważniejsze - na miłości. We wszystkich jej wymiarach.

Miłość liczona czasem. W jej świetle powoli i stopniowo z naszego życia usuwają się różne drobne złodziejaszki - telewizory, tablety, smartfony, bezwartościowe książki czy filmy. Nasze wybory coraz mocniej się precyzują, a nasze widzenie nabiera klarowności. I choć świat podsuwa nam wciąż niekończącą się ilość opcji spędzania czasu i najróżniejszych gadżetów służących do tego celu, coraz łatwiej jest wybierać po prostu miłość. Nic tak nie karmi naszego serca, nic nie daje takiego poczucia spełnienia i tak głębokiej radości. Popróbowawszy tego i owego, na końcu przekonujemy się, że z nią nic po prostu nie może się równać. 

Każdego wieczoru staram się więc zrobić rachunek sumienia z czasu. Ile z tych kilkunastu godzin, które właśnie minęły, spędziłam na kochaniu? Ile z niego poświęciłam na ważne, głębokie rozmowy czy na układanie puzzli albo usypianie lal i misiów, na towarzyszenie drugiemu człowiekowi w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania o sens życia, albo po prostu na zbieranie wspomnień wspólnych chwil radości z tymi, którzy są najbliżej i którzy, według porządku miłości, w pierwszej kolejności mają prawo do mojego czasu? Jak ten dzień będzie wyglądał w moich oczach kiedyś, gdy spojrzę już na niego z perspektywy wieczności?

I wiecie co? Im więcej udało mi się kochać, tym spokojniejszy mam sen. I tak sobie myślę, że ostatecznie tak samo będzie, gdy nadejdzie już ten ostatni sen, podczas którego przejdziemy na drugą stronę życia. 

Chcę więc dziś żyć tak, żeby móc wtedy zasnąć spokojnie.


Szczęśliwi (...) ci, którzy w miłości posnęli.
(Syr 48,11)







poniedziałek, 16 listopada 2015

Waleczne serca

Pisałam kiedyś o tym, że nasze dziewczynki nie bez powodu nazywamy królewnami. Gdyby jednak ktoś odniósł mylne wrażenie, że bycie królewną oznacza w naszej rodzinie próżnowanie w oczekiwaniu na królewicza, który przybędzie na białym koniu, by uwolnić bezradną dziewicę z samotni - śpieszę z wyjaśnieniami i dokumentacją fotograficzną. 

Otóż wbrew obiegowej opinii, zadanie królewny nie polega na tym, żeby leżeć i pachnieć w wysokiej wieży w oczekiwaniu na ratunek, ale na tym, by przygotować się do podjęcia zadań, jakie czekają na królewską córkę w przyszłości - do stawania w obronie i niesienia pomocy tym, którzy są w potrzebie, służenia innym siłą i wierności swemu powołaniu, strzeżenia dobrego imienia i wartości królestwa, a gdy zajdzie taka konieczność - także stanięcia do walki przeciw nieprzyjacielowi.

Zaprawiamy wiec do tej walki nasze królewny, wyciskając z nich czasem pot i łzy, dopingując do podejmowania wysiłku i zachęcając do przekraczania własnych ograniczeń. Na przykład w taki sposób:


Zadania królewskiej córki wymagają czasem odłożenia na bok korony, balowej sukni i różowych pantofelków. Czasem wokół będzie szaro, czasem trzeba będzie podjąć trud, wziąć do ręki szorstką linę i zaprząc do walki całe ciało. I nie oznacza to bynajmniej wyrzeczenia się królewskiej godności, wręcz przeciwnie, niekiedy tu właśnie można przekonać się o swojej prawdziwej wartości. O tym, na ile poświęcenia jesteśmy się w stanie zdobyć w dążeniu do zdobycia upragnionej nagrody (por. 1 Kor 9,25). Do jakiego wysiłku potrafimy zmusić nasze ciało, gdy wiemy, o jaką stawkę toczy się walka. Czy nie poddamy się, nie zrezygnujemy przed końcem, ale będziemy dążyć wytrwale w górę, do wyznaczonego celu.

Świat chciałby dziś uśpić waleczne serca naszych córek, podsuwając im łatwe rozwiązania, ucząc czerpania przyjemności z wygody i nagradzając ich próżność. Nie wolno nam jednak na to pozwolić, bo z dzielnych niewiast, stworzonych do podejmowania wyzwań i ryzyka - choćby tego związanego z przekazywaniem  i strzeżeniem życia - zmienią się w leniwe, wydelikacone chuchra, zapatrzone w siebie i swoje potrzeby, bezradne w zetknięciu z najmniejszą przeciwnością, obojętne na wszystko, poza samymi sobą.

A przecież ich przeznaczeniem jest wielkość świętości, która czasem wymaga poświęcenia wszystkiego, nawet własnego życia. Podejmowania walki wbrew rozpaczy i pokonywania własnych ograniczeń, gdy wszystko wydaje się sprzysięgać przeciwko nam. Bezkompromisowego stawania w obronie tego, w co się wierzy, choćby oznaczało to rezygnację z wygód czy uznania w oczach świata.

Gdy patrzę na zacieśniający się wokół krąg zła, nienawiści i przemocy, który widać dziś w Europie tak bardzo osłabionej przez odcięcie się od własnych chrześcijańskich korzeni, wiem, że nie wolno nam zrezygnować z walki. Że dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzeba ludzi mocnych duchem, pokolenia tych, którzy nie pozwolą sobie odebrać własnej tożsamości.

Niech więc i nasze dzieci będą gotowe.







wtorek, 10 listopada 2015

Czas i wieczność

W ostatni weekend, jeszcze w oktawie Wszystkich Świętych i tuż przed Świętem Niepodległości, zabraliśmy dzieci na wyprawę, która miała im uświadomić i przypomnieć historię naszego kraju, tak mocno splecioną z historią naszej rodziny. Nie była to bynajmniej radosna wycieczka, ale też naszym zamiarem było poniekąd stanięcie w kontrze do bezmyślnego hedonizmu naszych czasów, wyrwanie się z tego wirtualnego świata, w którym zdarza się nam czasem utknąć i który odbiera nam zdolność do patrzenia na rzeczywistość z właściwej perspektywy. I chyba nam się udało, bo i my sami, i nasze dzieci wciąż jeszcze jesteśmy pod ogromnym wrażeniem tego, co zobaczyliśmy. 

Auschwitz-Birkenau. W księdze zgonów odnaleźliśmy nazwisko księdza Kazimierza, który zginął tam bestialsko zamordowany przez nazistów. Piekło na ziemi, które każe zadawać pytania o to, co się stało z człowiekiem? Jak mogło dojść do tak potwornych zbrodni? Nieprawdopodobne zezwierzęcenie oprawców i absurdalność założeń, którymi się kierowali, każe pytać o to, co kazało im wyprzeć się swojej tożsamości - przecież mieli nosić w sobie obraz Stwórcy...

Ale choć chcielibyśmy myśleć, że to, co się tam stało, to już przeszłość, historia, że raz potępiwszy te zbrodnie, nie pozwolimy, by coś podobnego kiedykolwiek znów miało miejsce... nie uciekniemy przed świadomością tego, że nasze własne pokolenie, nasza własna cywilizacja, która wyparła się swoich chrześcijańskich korzeni, jest dziś winna jeszcze gorszych zbrodni, jeszcze większych okrucieństw i straszliwszej kaźni, jaką zgotowaliśmy wielokrotnie większej liczbie niewinnych ludzkich istnień, niż ta, która zginęła w komorach gazowych. Tak właśnie wygląda świat bez Boga - dzieci zabijane przez własne matki w majestacie prawa. Piekło na ziemi.

Po tym, co zobaczyliśmy, został w nas i naszych dzieciach smutek. Myślę, że to dobrze, bo inaczej niż "smutek tego świata, który sprawia śmierć", "smutek, który jest z Boga, dokonuje nawrócenia ku zbawieniu, którego się potem nie żałuje" (2 Kor 7,10). Nie trzeba przed nim uciekać, trzeba go przyjąć i pozwolić mu wykonać w nas pracę, do jakiej został przeznaczony.

Żeby jednak nie pogrążyć się w nim całkowicie i nie pozwolić rozpaczy zbierać w nas żniwa destrukcji, następnego dnia pojechaliśmy w zgoła przeciwnym kierunku - w stronę nadziei. Wadowice, miejsce urodzin Karola Wojtyły, gdzie, jak mówił, wszystko się zaczęło. Początek jego drogi do świętości, którą dziś można prześledzić we wspaniałym nowym Muzeum Domu Rodzinnego Jana Pawła II. Nasze dzieci były zachwycone, my również. Widać, że zaprojektowali to miejsce ludzie, którzy rozumieją duchowość naszego Papieża i potrafili oddać tak jego mistycyzm, jak i poruszającą prostotę codziennego życia. 

Wychodziliśmy z tego domu z nowym zapałem do tego, by podjąć życie z wszystkimi jego wyzwaniami. By zdążyć jeszcze zrobić w nim jak najwięcej dobra, choć nasze możliwości wydają się ograniczone, a czas krótki. I wciąż ucieka... Możemy jednak zdążyć, jeśli przekroczymy próg nadziei, nie damy się pokonać zwątpieniu i uwierzymy, że każde dobro się liczy, choćby najmniejsze. Każde jest częścią królewskiego dzieła, które stanie się częścią większej całości, choć jeszcze jej nie widzimy. I nie zostanie nigdy zapomniane.

A więc - wstańcie, chodźmy!








poniedziałek, 2 listopada 2015

Cedry i polne kwiatki

Wczoraj wieczorem pojechaliśmy zgodnie z tradycją odwiedzić rodzinne groby i pomodlić za tych, którzy wyprzedzili nas w drodze do domu Ojca. Tysiące płomyków migocących w ciemności, wśród lasu drzew i krzyży nagrobnych, tworzyły podniosłą atmosferę, którą zdecydowanie wolimy od porannego przepychania się w tłumie, jaki sami niepotrzebnie jeszcze powiększaliśmy przez lata, zanim wpadliśmy na pomysł odwiedzania cmentarza po zmroku. Było uroczyście i tajemniczo, w sam raz na opowieści o minionych pokoleniach tych, którzy odeszli przed nami. 

I na odkrywanie przed naszymi dziećmi kolejnych niezwykłych i chlubnych kart z rodzinnej historii. Na opowieści o pra-pra-prababci Ludwice, która w czasie powstania styczniowego ukryła pod suknią powstańca, gdy wpadł do jej domu uciekając przed kozakami (dzięki Bogu za obfite krynoliny ówczesnych sukien!), a potem nie raz jeszcze pomagała powstańcom, przewożąc ich ukradkiem po lasach i zaopatrując w potrzebne rzeczy. Czy o jej synu, a bracie pra-pradziadka naszych dziewczynek, księdzu Kazimierzu, który zginął śmiercią męczeńską w Oświęcimiu, zakatowany pałkami za spowiedź, której wbrew zakazowi udzielił jednemu ze współwięźniów.



Słuchając tych opowieści, snutych nad ich grobem w półmroku rozświetlanym płomieniami świec, a potem przeglądając album, który stworzyłam ze starych rodzinnych zdjęć i listów dla naszych dzieci, by znały swoje korzenie, pomyślałam sobie z pokorą o tym, jak różne było życie tamtych ludzi od naszego. Jak niezwykłych rzeczy dokonali, jak szlachetne mieli serca, jak wielkim wartościom okazali wierność. I że tak naprawdę mamy w rodzinie świętego księdza, który choć pewnie nigdy nie zostanie wyniesiony na ołtarze, z pewnością jest już w domu Ojca i możemy śmiało prosić go o wstawiennictwo.

Ale też zasmuciłam się trochę, że sama nie dostaję do tej miary, że nie dorastam do takiego dziedzictwa. Gdzież mnie równać się do nich? Oni są jak te lilie, róże i cedry, o których pisała św. Tereska w "Dziejach duszy", a ja mogę co najwyżej mienić się jednym z najskromniejszych polnych kwiatków. Pocieszam się jednak, że "choć spodobało się Mu stworzyć wielkich świętych, których można porównać do lilii i róż, lecz stworzył także tych najmniejszych, którzy winni się zadowolić, że są stokrotkami i fiołkami, przeznaczonymi, by radować oczy dobrego Boga, gdy je skieruje na ziemię." Bo przecież "słońce oświeca równocześnie cedry i każdy mały kwiatek, jak gdyby ten był jedynym na ziemi." 

Więc i ja mam nadzieję, że tam, po drugiej stronie, znajdzie się też miejsce dla nas wszystkich małych polnych kwiatków.






sobota, 31 października 2015

Prawa fizyki

Doszłam już dawno do wniosku, że moje dzieci nie bardzo wierzą w prawa fizyki. A w każdym razie wierzą w nie zdecydowanie wybiórczo. No bo jaki inny wniosek wyciągnąć z faktu, że pomimo moich tłumaczeń i napomnień, czasem łagodnych, a czasem z przytupem, wkładają mi raz po raz do zmywarki kilka misek jedna na drugiej i na to jeszcze durszlak, albo zamknięty wyciskacz do czosnku z resztką zawartości, że nie wspomnę o zakręconym - a jakże - słoiku?

No i jak to ma się umyć, ja się pytam? Tłumaczę więc cierpliwie (lub nie), pokazuję i objaśniam. Na jakiś czas starcza, ale potem znów się okazuje, że jednak tak do końca to ich nie przekonałam. Nawet twarde dowody w postaci niedomytych naczyń ich nie przekonują, ani konieczność własnoręcznej korekty niedomytków w kuchennym zlewie.


Przykładów tej niewiary w oczywistość praw rządzących zastaną rzeczywistością można by mnożyć. Bo przecież ani ubrania się same nie włożą do pralki, ani zużyta rolka w sposób cudowny nie pokryje nową warstwą papieru toaletowego, a jak się roślin w doniczce nie podlewa, to mają taką nadzwyczajną właściwość, że w końcu biorą i złośliwie więdną.

W poczuciu odpowiedzialności matczynej za cztery, bądź co bądź, panny, które kiedyś będą musiały w końcu uwzględnić powszechnie obowiązujące prawa przyrody, gdy same założą własne domy (a nawet jeśli pójdą do zakonu lub zostaną świeckimi misjonarkami, to się od tych praw i tak całkiem nie uwolnią) i przekonają się, że żeby móc nad nimi panować jak Pan Bóg przykazał (por. Rdz 1, 28), trzeba najpierw dojść z nimi do porozumienia, przyuczam je do prac domowych, którym co prawda zupełnie brak polotu i każą ściągać nieco wodzy wyobraźni, ale za to uczą twardego stąpania po ziemi.

Tylko potem nachodzi mnie taka refleksja, że przecież fizyka nie tłumaczy wszystkiego, co się wokół nas dzieje. Że nawet wielcy naukowcy, jak choćby Einstein, przekonali się, że to, co widzimy i jesteśmy w stanie zbadać czy zmierzyć, może na końcu okazać się względne. Że poza naszymi trzema czy czterema wymiarami, może się dziać i dzieje się dużo więcej, "niż się śniło naszym filozofom". Więc tak w sumie, to cieszę się, że nasze królewny nie wierzą w te prawa fizyki tak do końca. Bo wcale nie chcę, żeby zawsze tak twardo stąpały po ziemi.

Jak inaczej nauczyłyby się kiedyś chodzić po wodzie?








środa, 28 października 2015

Wolę tu

Tak mi się ostatnio wzięło na wspominki z niedawnej podróży do tak zwanej "ziemi obiecanej". Wyciągnęłam więc zdjęcia, popatrzyłam, pooglądałam, powspominałam... I doszłam do wniosku, że jednak wolę tu. Co by nie powiedzieć - wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Tam jest jakoś wszystkiego dużo, wysokie to, szybkie, mocne, barwne, głośne i szumne. Mnóstwo tego człowiek nabudował, pnie się to wszystko w górę, niby duma rozpiera, niby podziw i zachwyt - a jednak jakoś do domu tęskno. Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem... 

No dobrze, trochę się zagalopowałam, daleko mi do wieszcza Adama. Ale powiem jedno - zawsze mi się wydawało, że człowiek jednak stworzony jest do tego, żeby móc dotykać ziemi. Jakoś to jest w nas mocno wpisane i gdy brakuje nam nieba nad głową, przestrzeni wokół i ziemi pod stopami, jesteśmy nieszczęśliwi, niespokojni, rozdrażnieni i smutni. W każdym razie ja jestem.

Wspominam więc sobie, ale już z bezpiecznej perspektywy złotej jesieni za oknem, szumu lasu za domem i wiewiórek biegających po ogrodzie. Bo jednak zdecydowanie wolę tu.

Tu mi łatwiej znajdować Boga w codzienności.




poniedziałek, 26 października 2015

We Have A Winner!

A zatem nadszedł ten obiecany wieczór i ogłoszenie wyników Scrap Challenge!

Dziękuję wszystkim, którzy wzięli udział w zabawie. Dziewczyny, jesteście absolutnie wspaniałe! A to, co robicie dla swoich dzieci, wnuków, prawnuków... i kolejnych pokoleń jest bezcenne. Wyobraźcie sobie tylko te wszystkie pamiętniki, listy, albumy, pudełka z pamiątkami - za 100 lat! Ja już oczami wyobraźni widzę te kartki albumów odwracane z namaszczeniem, pamiątki wyjmowane ze wzruszeniem pudełka, zdjęcia, które wywołują uśmiech albo sprawiają, że komuś wilgotnieją oczy... Ślad po naszym istnieniu, gdy nas już dawno tutaj nie będzie. 

Wygranymi są oczywiście wszyscy uczestnicy zabawy - bo największą nagrodą jest już samo to, że udało się Wam uchwycić wspomnienia. A chyba nie mniejszą i to także, że stałyście się inspiracją dla innych. Jednak żeby uczynić zadość formule zabawy, przystępuję niniejszym do losowania nagród... I oto wynik:



Gratulacje!

Wygrana, choć jest wynikiem losowania, jak najbardziej zasłużona - widać nie tylko my tutaj doceniamy Twoją niesłychaną pracę. Twój anioł stróż musiał coś szepnąć tam na górze :-) Myślę, że wszyscy Czytelnicy przyłączają się teraz do oklasków, fanfar, confetti i fajerwerków!

A oto kilka drobiazgów, które mam nadzieję przydadzą Ci się w dalszym kolekcjonowaniu wspomnień:


Wyślij mi proszę na adres kontakt@kumran.pl swój adres domowy do wysyłki. I jeszcze raz serdeczne gratulacje!

A wszystkich Czytelników odsyłam do strony Izy - jest tam jeszcze więcej zdjęć, opisów i inspiracji, można czerpać pełnymi garściami. I życzę nam wszystkim dużo wspaniałych wspomnień z codziennych małych i wielkich radości!



niedziela, 18 października 2015

Scrap Challenge

Z nadejściem jesieni mamy przed sobą czas długich wieczorów. Cieszę się na nie bardzo, bo choć uwielbiam wspólne wyprawy i długie spacery z rodziną, cenię sobie też czas, który spędzamy razem w domu przy grach, puzzlach, wspólnych projektach czy słodkich wypiekach.

Korzystając z szarugi za oknem, która poniekąd usprawiedliwia leniuchowanie w domowych pieleszach, zasiadłam ostatnio nad naszym rodzinnym albumem, by zatrzymać w nim wspomnienia z całego roku. Pisałam już kiedyś o tym, jak ważne jest dla mnie gromadzenie rodzinnych wspomnień i pisanie wspólnej historii, która już teraz staje się częścią tożsamości naszych dzieci. 

Jest to jednocześnie okazja do ogarnięcia tych wszystkich zdarzeń, które miały miejsce w ostatnich miesiącach. Wklejając kolejne zdjęcia i ich opisy, zdałam sobie sprawę z tego, jak dużo się wydarzyło - w ilu miejscach byliśmy razem, co widzieliśmy, czego doświadczyliśmy, jak wiele cennych chwil było naszym wspólnym udziałem.


Zanurzeni w codzienności, pozwalamy czasem umknąć tym wszystkim wspomnieniom i nie uświadamiamy sobie, jak bogata jest nasza rodzinna historia. Dlatego chciałabym zaproponować Wam zabawę w Scrap Challenge - podzielcie się tutaj Waszymi pomysłami na zatrzymanie wspomnień. Pokażcie swoje ulubione zdjęcia z małych wypadów i wielkich podróży, codziennych radości i wyjątkowych okazji. Zaprezentujcie swoje albumy, fotoksiążki i wszelkie inne pomysły - może robicie plakaty, wieszacie zdjęcia na ścianie? A może trzymacie pudło z pamiątkowymi pocztówkami, biletami wstępu czy mapkami miejsc, które odwiedzaliście?

Możecie podzielić się swoimi pomysłami i zainspirować innych odpowiadając w komentarzach do tego posta. Zapraszam także do nadsyłania zdjęć i opisów na adres kontakt@kumran.pl, jeśli chcielibyście, żeby pojawiły się na tym blogu. A jeśli znacie kogoś, kto ma jakiś ciekawy pomysł, a nie jest czytelnikiem Miasta na górze, wyślijcie mu koniecznie link do tego posta. Możecie także samodzielnie dodawać zdjęcia w komentarzach na Facebooku.

Żeby dodatkowo zachęcić Was do udziału, wśród uczestników zabawy rozlosuję nagrody w postaci akcesoriów do scrapbookingu, podobne do tych, z których sama korzystam (jak na zdjęciu powyżej). 

Proszę o zgłoszenia do 25 października.

A zatem - do dzieła!

_____________________________________

Oto prezentacje czytelników:

1. Agata z drugamlodosc.blogspot.com - galeria z rodzinnymi zdjęciami:


_____________________________________

 2. Martka

Ja gromadzę bilety i rachunki z różnych miejsc które odwiedzam w czasie swoich podróży :-)



_____________________________________

3. Iza (więcej na stronie domowyzakatek.blogspot.com):

1. Kalendarze- od 2002 roku z przerwą i od 2006r, bez przerwy każdy dzień, choć w kilku, a czasem nawet jednym zdaniu zapisuję, ku pamięci! Często do nich wracam, gdy chcę coś odnaleźć, jakiś fakt, czy datę.

2. Listy-  to i kilka zdjęć, to moja najpiękniejsza pamiątka, po mojej mamie, która zmarła rok po moim urodzeniu. Listy pisane były do mojego taty. Zostało też kilka liścików, które pisali do siebie gdy mama była ze mną w szpitalu po porodzie.
Teraz to ja piszę listy do naszych synów. Listy na różne okazje i bez okazji. Uwielbiam napisany już list wkładać do koperty, przyklejać znaczek i podbijać pieczątkę, a następnie wkładać do naszego domowego listownika. Dzieciaki też naśladują i co jakiś czas podkładają nam liściki:)

3. Kartki- ręcznie robione, głównie podarowywane na urodziny, czasem gotowe, z innej niezwykłej okazji.

4. Gazetka - nasz prywatny miesięcznik o nazwie Domowy zakątek. Pierwszy numer ukazał się w kwietniu zainspirowany miesięcznikiem Familia, wydawanym przez rodzinę Joasi z bloga Pod rodzinnym dachem.

5. Pamiętnik- pojawił się w naszej rodzinie po przeprowadzce na nasze pięterko w 2011r. Wpisują się do niego wszyscy nasi goście, odwiedzający nas po raz pierwszy.

6. Pudełko wspomnień- a nawet dwa moich synów, do których pakuję wszystkie cenne przedmioty, mające wartość przede wszystkim sentymentalną.

7. Galeryjka- w domu mamy ich kilka, ale ta znajdująca się na naszej kolorowej ścianie jest naszą ulubioną. Znajdują się na niej zdjęcia bliskich nam osób oraz rysunki naszych synów. Uwielbiam się przy niej zatrzymywać.

8. Zdjęcia- robimy ich tysiące. Mamy mnóstwo albumów na zdjęciai jedną fotoksiążkę. Niestety w ostatnim czasie zaniedbałam drukowanie zdjęć i nowe pojawiają się głównie do ramek, czy do jakiś albumików

9. Albumy - lubię robić takie minialbumiki jak ten, który zrobiłam dla Dominika, z okazji jego I Komunii Świętej. Mamy też taki mini album przyrodniczy, który robimy wspólnie.

10. Przepiśnik- to nasza rodzinna, kulinarna księga wspomnień. Znajdują się w nim nie tylko przepisy na ulubione danie, ale również czasem zdjęcia potrawy, głównie ciasta, czy nasze zdjęcia przy pracy. Przy nowym przepisie, jest też data i krótki opis, z jakiej okazji wypiek był zrobiony po raz pierwszy.


_____________________________________

4. Ania z osobiedlamnie:


Kilka zdjęć moich pamiątek i wspomnień, zamkniętych w listach, opakowaniu po kawie, mapach, a w sumie w pudełkach:) Uwielbiam podróże, nowe miejsca i ludzi. Zawsze staram się przywieźć z nich coś, co na długie lata będzie mi przypominało tamte chwile, emocje, zapachy. Najdłuższa i najdalsza z moich podróży została uwieczniona w postaci listów, które pisałam do mojej mamy. Są dokładnym zapisem tego, co tam robiłam, jak odbierałam Amerykę.

Z podróży poślubnej przywieźliśmy gałązki lawendy, która - zamknięta w przewodniku o Prowansji - pachnie między stronami do dziś. Mamy kilka biletów wstępu, mnóstwo map, na punkcie których mamy hopla:)
Oczywiście zdjęcia! Specjalnie dla nich zaplanowaliśmy galerię na ścianie, od kilku miesięcy trwa casting na te wybrane, ale nie możemy się zdecydować, które są dla nas najpiękniejsze:) Choć pierwsza z ramek została niedawno wypełniona....rysunkiem naszej Córci:) W zanadrzu mamy kolejne podróże, co nas cieszy, zwłaszcza, że nasze dzieci łaknęły podróżniczego bakcyla:)
Pozdrawiam i cieszę się, że zaproponowałaś tak ciekawy temat. Co prawda prawdziwego scrapbook'a nie mam, ale zawartości udało się uzbierać na co najmniej kilka pamiętników:)



Kilka zdjęć moich pamiątek i wspomnień, zamkniętych w listach, opakowaniu po kawie, mapach, a w sumie w pudełkach:) Uwielbiam podróże, nowe miejsca i ludzi. Zawsze staram się przywieźć z nich coś, co na długie lata będzie mi przypominało tamte chwile, emocje, zapachy. Najdłuższa i najdalsza z moich podróży została uwieczniona w postaci listów, które pisałam do mojej mamy. Są dokładnym zapisem tego, co tam robiłam, jak odbierałam Amerykę.

Z podróży poślubnej przywieźliśmy gałązki lawendy, która - zamknięta w przewodniku o Prowansji - pachnie między stronami do dziś. Mamy kilka biletów wstępu, mnóstwo map, na punkcie których mamy hopla:)
Oczywiście zdjęcia! Specjalnie dla nich zaplanowaliśmy galerię na ścianie, od kilku miesięcy trwa casting na te wybrane, ale nie możemy się zdecydować, które są dla nas najpiękniejsze:) Choć pierwsza z ramek została niedawno wypełniona....rysunkiem naszej Córci:) W zanadrzu mamy kolejne podróże, co nas cieszy, zwłaszcza, że nasze dzieci łaknęły podróżniczego bakcyla:)
Pozdrawiam i cieszę się, że zaproponowałaś tak ciekawy temat. Co prawda prawdziwego scrapbook'a nie mam, ale zawartości udało się uzbierać na co najmniej kilka pamiętników:)
_____________________________________