wtorek, 8 grudnia 2015

Życiodajna broń

Przepraszam za moją chwilową nieobecność w wirtualnej przestrzeni. W tak zwanym realu dostałam jakiś czas temu serią z karabinu maszynowego i dopiero niedawno wypuścili mnie ze szpitala polowego. Tym postem chciałabym więc także podziękować wszystkim, którzy byli przy mnie i pomogli w odzyskaniu sił - ale przede wszystkim mojej drugiej połowie i towarzyszowi broni, bo to dzięki bezpośredniej transfuzji, do której przystąpił natychmiast i którą kontynuował aż do skutku, udało mi się w końcu dojść do siebie i stanąć na nogi. 

Bez Ciebie nie dałabym rady.

Po tym doświadczeniu została we mnie refleksja odnośnie tego, jak bardzo boli seria oddana z bliska. Nawet gdy jest mało celna, bo już sama siła uderzenia wystarczy, żeby zadać cierpienie. I niełatwo potem zdobyć się na odwagę, by wrócić na pole bitwy. Ja w każdym razie miałam zdecydowanie tendencję do zaszycia się w okopach.

Gdy jednak wylizałam się z ran, postanowiłam schować głęboko na dnie szafy swój własny karabin maszynowy, jeszcze przed pierwszym użyciem. Są inne sposoby walki, znacznie bardziej skuteczne, bo zamiast nieść śmierć mogą sprawić, że przeciwnik sam opuści broń, usiądzie z nami w okopach i gdy zaczniemy rozmawiać, okaże się, że tak naprawdę nigdy nie byliśmy nieprzyjaciółmi. Że daliśmy się wmanewrować w wojnę przeciwko sobie nawzajem, zamiast zwrócić się razem przeciw temu, który tak naprawdę jest naszym najbardziej zaciętym wrogiem. Że pozwoliliśmy mu wykorzystywać się do jego planów i sami przykładaliśmy rękę do realizowania jego strategii i celów - a przecież on przychodzi właśnie po to, żeby kraść, zabijać i niszczyć (por. J 10,10).

Sięgam więc dziś po broń, która zamiast zadawać śmierć - niesie życie. A ze względu na czas oczekiwania, który tymczasem się rozpoczął, stała się ona jednocześnie naszym pomysłem na tegoroczny Adwent. Dotychczas w naszym adwentowym kalendarzu zbieraliśmy dobre uczynki jako prezenty dla Nowonarodzonego. W tym roku dodaliśmy do tego fragmenty z Pisma świętego - słowa Ojca, których nasze królewny uczą się na pamięć:


Zaczęliśmy oczywiście od kerygmatu, by ku swojej radości odkryć, że te słowa, którymi sami żyjemy, gdzieś w międzyczasie, w jakiś tajemniczy sposób, przebiły się już do świadomości naszych dzieci. Bo chyba jest tak, że ich serca zostały celowo ukształtowane w ten sposób, by wychwytywać je jak radar z białego szumu słów  i dźwięków wokół nas... Okazało się przy tym, że wchodzimy chyba powoli w ten etap, choć to oczywiście dopiero sam początek, w którym do relacji rodzice - dzieci dochodzi jeszcze jeden wymiar: braci w wierze i uczestników tej samej walki.

Mam więc nadzieję, że w ten sposób nauczymy ich korzystać z tej jedynej broni, która zamiast zabijać i ranić - niesie życie. I że sami nauczymy się posługiwać nią do perfekcji.








3 komentarze: